Polska od 2002 roku wsparła stocznie kwotą około 3,5 mld euro. Dziś już wiadomo, że rządy bogatych państw europejskich są gotowe – w postaci gwarancji lub innych form dokapitalizowania – wpompować w swoje banki łącznie nawet 1,4 biliona euro.
Oczywiście inaczej się chroni banki, czyli właścicieli depozytów stanowiących potencjalny elektorat partii politycznych, a inaczej kilka zakładów przemysłowych. Ale dlaczego akurat to polski przemysł stoczniowy ma stać przed dylematem, czy umrzeć przez uduszenie czy powieszenie? Bo to właśnie oznaczają warunki, jakie polskiemu rządowi stawia komisarz ds. konkurencji Neelie Kroes.
Pani komisarz de facto żąda zaprzestania produkcji statków. A koniunktura w przemyśle stoczniowym powoli wraca i warto, by uzdrowione firmy z Gdańska, Gdyni czy Szczecina w pełni ją wykorzystały.
Pani komisarz budzi lęk nie tylko w Polsce. To osoba, która nawet gdy grubo po północy zadzwoni do premierów państw czy prezesów wielkich korporacji, stawia ich na baczność. Tak naprawdę jej pozycja bywa ważniejsza niż samego szefa Komisji Europejskiej José Manuela Barroso.
Konsekwencja i upór to na pewno dobre cechy, ale czy nie warto dać nam kolejnej szansy? Zwłaszcza że utrzymanie polskich zakładów wzmocni przemysł stoczniowy całej Unii, od dawna zagrożony konkurencją ze strony Chińczyków, Koreańczyków i Japończyków.