Czytając tytuły niektórych komentarzy można odnieść wrażenie, że trwająca od półtora roku bessa zdematerializowała ogromną część oszczędności Polaków. Pod koniec stycznia 2009 indeks WIG stracił około 70 proc. - licząc od maksimów notowanych latem 2007 roku. Od grudnia 2007 do stycznia 2009 kapitalizacja samych tylko krajowych spółek spadła mniej więcej o połowę z 510 mld do 248 mld zł. Czyżby inwestorzy utopili w nich 260 miliardów złotych? Otóż głównie wirtualnie.
Skala zysków, którymi epatowały media podczas hossy była często oderwana od rzeczywistości. Podobnie jest w bessie. Zmiany w wycenie aktywów nie stanowią o ostatecznym zysku (bądź stracie) inwestora, dopóki instrumenty finansowe nie zostaną sprzedane. Nie są wyznacznikiem faktycznego przyrostu ani utraty majątku. Liczenie wirtualnych pieniędzy może być jak najbardziej prawidłowe z punktu widzenia księgowości. Nic poza tym. Efektownie prezentują się one w prasie czy w reklamach, ale w zasadzie o niczym nie świadczą.
Dla inwestorów istotna jest różnica pomiędzy tym, ile kapitału wniesiono, a ile gotówki faktycznie wypłacono po zakończeniu inwestycji. Tu bilans bessy wygląda zupełnie inaczej niż można by to oceniać po zbyt pobieżnej ocenie takich danych, jak wielkość aktywów funduszy czy łączna wartość spółek giełdowych.
[srodtytul]Fikcyjny wzrost majątku[/srodtytul]
U podłoża dynamicznego wzrostu kapitalizacji warszawskiej giełdy podczas hossy z lat 2003-2007 leżała zwyżka wycen poszczególnych spółek, ale także zwiększenie liczby (i wartości) notowanych tam firm. Skrajnym przykładem jest debiut giełdowy (na GPW) spółki UniCredit, która 20 grudnia 2007 r. wniosła w jednej chwili ok. 270 mld zł do kapitalizacji rynku. Tymczasem obrót jej papierami w pierwszym dniu notowań tej spółki na parkiecie w Warszawie wyniósł „zaledwie” kilkaset milionów złotych.