Tu naprawdę celebruje się kino: z każdej projekcji czyni wydarzenie, a gwiazdy zamienia we współczesne bóstwa. Nigdzie indziej nie widziałam fanów wystających pod hotelami po autograf ulubionego aktora ani gapiów, którzy od rana rozkładają na ulicy krzesełka, by zająć dogodne miejsce obserwacji na wieczorny pokaz. I tylko w Cannes zdarzają się cuda: tu z błękitnego nieba spadały na Pałac Festiwalowy płatki śniegu, na morskiej tafli lądowały statki kosmiczne, a na plaży wyrastał Wersal.
Nic dziwnego, że przez dwa majowe tygodnie miasto liczące niespełna 70 tys. mieszkańców pęka w szwach. Do Cannes przyjeżdża co roku około 35 tys. ludzi kina i ponad 4 tys. dziennikarzy. I drugie tyle turystów, pragnących się otrzeć o blichtr filmowego świata.
– Przed laty festiwal był kameralny, w kawiarni można było usiąść przy stoliku obok Claudii Cardinale albo na ulicy zaczepić Jeana Gabina i Simone Signoret – mówi mi mieszkanka Cannes. – Dzisiaj wszyscy chronią się za murami hoteli, a jak nawet gdzieś się pojawią, to w otoczeniu ochroniarzy. Ja już na Croisette nie chodzę.
Festiwalowy zgiełk panuje głównie wokół bulwaru Croisette – dwukilometrowej nadmorskiej promenady łączącej stary port z nowym i wpisanej na listę francuskich zabytków i dziedzictwa narodowego. To najbardziej demokratyczny deptak świata. W tłumie mieszają się turyści w krótkich spodenkach, dzieciaki szalejące na rolkach, artyści zarabiający udawaniem Chaplina, dziennikarze w dżinsach i T-shirtach oraz eleganckie damy w długich sukniach kroczące w towarzystwie wyfraczonych „pingwinów”. Wszyscy spotykają się przy Festiwalowym Pałacu.
[srodtytul]Pałac, to brzmi dumnie[/srodtytul]