Polowanie na Goldman Sachs

Istniejący od 141 lat najpotężniejszy bank inwestycyjny świata długo cieszył się opinią najlepszej maszynki do zarabiania pieniędzy, jaką kiedykolwiek udało się wynaleźć ludzkości. Pogoń za kasą ściągnęła jednak na niego kłopoty

Publikacja: 27.05.2010 21:31

Polowanie na Goldman Sachs

Foto: ROL

[b][link=http://www.rp.pl/temat/449164.html]Więcej publicystyki ekonomicznej co piątek w dodatku {eko+}[/link][/b]

– To wyjątkowa instytucja – przekonywał Warren Buffett, guru światowych inwestorów, gdy na uprzywilejowane akcje Goldman Sachs wydawał 5 mld dol.

I choć kupował je nie z sentymentu, ale żeby na tej inwestycji dobrze zarobić, to trudno się z nim nie zgodzić. W banku pracują 33 tys. osób, które zarabiają średnio 700 tys. dol. (2,2 mln zł) rocznie. Najlepsi mogą liczyć na wynagrodzenie liczone w dziesiątkach milionów. Bank zarządza niemal bilionem dolarów i doradza największym firmom i rządom na świecie, nawet w trudnych czasach generując ponadprzeciętne zyski. Ma jednak coraz większe kłopoty z zachowaniem dobrego imienia.

[srodtytul]Kompilacja teorii spiskowych?[/srodtytul]

Dla wielu przeciętnych Amerykanów Goldman Sachs to synonim nie tylko niewiarygodnie wysokich zarobków, ale też wpływów politycznych potężniejszych od niejednego rządu. Po ekonomicznym krachu wielu mieszkańców USA nie zgadza się jednak z opinią prezesa nowojorskiego banku, który przekonuje, że "co dobre dla Goldman Sachs, jest dobre dla Ameryki". "Ekonomiczni wandale" czy "kapitalistyczne sępy" to jedne z najłagodniejszych określeń pracowników tej instytucji, które można usłyszeć za oceanem.

”Wielka amerykańska maszyna do produkcji spekulacyjnych baniek" – taki tytuł nosił tekst o GS opublikowany w ubiegłym roku w magazynie "Rolling Stone". Autor – Matt Taibbi – udowadniał, że Goldman "jest wszędzie", i ostrzegał przed tym "potężnym wampirem owiniętym wokół twarzy ludzkości, zawzięcie przysysającym się do wszystkiego, co pachnie jak pieniądze".

Wielokrotnie cytowany przez media w USA i na świecie Taibbi opisywał "mafię z Wall Street", która, mając swoich ludzi na najważniejszych stanowiskach w Departamencie Skarbu, Banku Światowym, nowojorskiej giełdzie i dziesiątkach innych ważnych instytucji, jest w stanie nakłonić władze do wszystkiego, co zechce. Wymienił długą listę. Henry Paulson, były szef Goldman Sachs, jako sekretarz skarbu za George'a W. Busha był głównym architektem wartego 700 mld dol. programu stymulującego gospodarkę (tzw. TARP). Robert Rubin, były sekretarz skarbu u Billa Clintona, przepracował w nowojorskim banku 26 lat. Robert Zoellick, obecny prezes Banku Światowego, też ma w swoim CV stanowisko w Goldman Sachs. To tylko kilka z wymienionych przez Taibbiego przykładów.

– To histeryczna kompilacja teorii spiskowych – oświadczyli po ukazaniu się tego tekstu przedstawiciele GS.

Na fakt, że zanim Henry Paulson opracował plan ratowania banków, był prezesem Goldman Sachs, zwrócił także uwagę lewicowy amerykański reżyser Michael Moore. To właśnie pod siedzibę Goldman Sachs zajechał Moore opancerzoną ciężarówką podczas kręcenia filmu "Kapitalizm. Historia miłosna". Z wielkim białym workiem z namalowanym znakiem dolara próbował wejść do środka, by – jak tłumaczył potężnym ochroniarzom – odebrać dziesięć miliardów dolarów należących do podatników. Oczywiście nie przeszedł nawet przez pierwsze drzwi. Zaledwie trzy miesiące później – w czerwcu 2009 r. – GS znalazł się zaś w gronie dziesięciu dużych banków, które zwróciły kilkadziesiąt miliardów dolarów otrzymanych w ramach rządowego planu stymulującego gospodarkę.

[srodtytul]Wejście śledczych[/srodtytul]

Goldman, który po upadku Lehman Brothers na gwałt potrzebował gotówki, by nie podzielić losu bankrutujących konkurentów, nie tylko szybko oddał pożyczone pieniądze, ale mimo kryzysu znów wyszedł na prostą. Po I kw. tego roku mógł zaś pochwalić się 3,46 mld dol. (11 mld zł) zysku netto. To o 92 proc. więcej niż rok temu i znacznie lepiej niż się spodziewali giełdowi analitycy.

Na świetnych wynikach finansowych cieniem położyło się jednak wszczęte 16 kwietnia śledztwo amerykańskiej Komisji Papierów Wartościowych i Giełd (SEC), która oskarżyła bankierów z GS o działanie na szkodę swoich klientów. SEC oskarża bank o to, że sprzedając w 2007 r. inwestorom skomplikowany instrument finansowy oparty na problematycznych kredytach hipotecznych, zataił przed nimi informację, że aktywa, na których bazował instrument Abacus 2007-ac1, wybierał fundusz hedgingowy Johna Paulsona. Ten zaś obstawiał spadek wartości papierów. Sytuacja była więc mniej więcej taka, jakby materiały użyte do konstruowania budynku wybierała firma zarabiająca krocie na usuwaniu skutków katastrof budowlanych.

Zdaniem SEC, gdy pękła m.in. bańka na rynku nieruchomości, klienci Goldmana mieli stracić ponad miliard dolarów. Przesłuchiwani w tej sprawie przed komisją senacką menedżerowie banku odpierali jednak oskarżenia o stosowanie nieuczciwych praktyk i godzinami nauczycielskim tonem tłumaczyli jej członkom szczegóły oferowanych przez tę instytucję skomplikowanych instrumentów finansowych. Przypominali też, że Goldman sam w latach 2007 – 2008 stracił na nich 90 mln dol. Podkreślali także, że inwestorzy zawierali transakcje na własne ryzyko.

Zdaniem przedstawicieli giganta finansowego oskarżenia mają charakter polityczny. I nie jest to argument kompletnie pozbawiony podstaw. Prezydent Barack Obama doskonale zdaje sobie sprawę, że kategoryczne podejście do bossów z Wall Street może znacznie ułatwić demokratom wygranie listopadowych wyborów do Kongresu. Większość Amerykanów ma bowiem wrażenie, że zarabiający krocie bankierzy, którzy uratowali etaty dzięki wielomilionowej pomocy podatników, wciąż nie ponieśli odpowiedzialności za doprowadzenie do kryzysu.

– Niektórzy na Wall Street zapomnieli, że za każdym dolarem, którym handlują, jest rodzina, która chce kupić dom, zapłacić za studia, otworzyć firmę lub zaoszczędzić pieniądze na emeryturę – mówił w ubiegłym miesiącu Obama, zwracając się do nowojorskich finansistów.

Przedstawiciele świata finansjery mogą być nieco rozczarowani taką postawą demokratycznego prezydenta, na którego kampanię wydali w 2008 r. niemal 14,9 mln dol. (republikanin John McCain dostał z Wall Street ok. 8,7 mln). Ludzie z Goldman Sachs na konto kampanii Obamy wpłacili niemal milion. Konserwatywne media od razu to zauważyły, przypominając, że za rządów George'a W. Busha wybuchł skandal, gdy wyszło na jaw, że osoby związane z koncernem Enron wpłaciły na jego kampanię ok. 150 tys. dol. Kolejnych kilka milionów nowojorski bank wydał też w ostatnich wyborach na wsparcie kandydatów obu partii w wyborach do Kongresu.

– Goldman Sachs miał swoje macki zarówno w administracji republikanów, jak i demokratów. To problem obu partii – podkreślała w rozmowie z telewizją Fox News Michelle Malkin, autorka książki "Kultura korupcji", przekonując, że politycy obu partii ponoszą taką samą odpowiedzialność za kryzys jak finansiści z Wall Street, których teraz w tak demagogiczny sposób atakują.

Wysuwając oskarżenia wobec Goldman Sachs, członkowie SEC walczą także o ratowanie swojej skóry. Urzędnicy komisji – finansowi szeryfowie, których obowiązkiem jest nadzorowanie rynku – nie mogą bowiem w oststnich latach pochwalić się spektakularnym sukcesem. Niedawno opinię publiczną i polityków po obu stronach sceny politycznej wzburzył zaś fakt, że ponad 30 pracowników komisji – w tym wielu na wysokich stanowiskach – podczas najgorszego kryzysu na Wall Street od lat 30. XX wieku zajmowało się głównie oglądaniem tysięcy zdjęć i filmów pornograficznych. Jak wykazał wewnętrzny raport, niektórzy spędzali na takiej rozrywce nawet osiem godzin dziennie. Nic więc dziwnego, że teraz pracownicy SEC chcą pokazać, że wreszcie wzięli się poważniejszych zadań.

Wprawdzie większość analityków przewiduje, że prawnicy GS doprowadzą do ugody z SEC z powodu śledztwa doszło do silnej przeceny akcji banku. Nie tylko dlatego, iż ugoda może kosztować bank ponad 700 mln dol, a być może nawet więcej niż miliard, który według komisji mieli stracić klienci Goldmana na "Abacusie". Powodem tak wielkich spadków był fakt, że dla banku nie ma poważniejszego oskarżenia niż to, że oszukiwał własnych klientów.

[srodtytul]Prezes z misją[/srodtytul]

Wiem, że gdybym podciął sobie żyły, ludzie zaczęliby wiwatować – stwierdził w rozmowie z dziennikarzem "Timesa" 55-letni prezes Goldman Sachs Lloyd Blankfein, przyznając, że rozumie, "iż ludzie są wkurzeni i wściekli" na bankowców. Podczas tego spotkania opowiadał jednak również w mediach o niezwykle istotnej roli społecznej banków i "krzewieniu dzieła Boga". – Jesteśmy bardzo istotni. Pomagamy firmom się rozwijać, pomagając im gromadzić kapitał. Przedsiębiorstwa, które się rozwijają tworzą dobrobyt. Dzięki temu ludzie mają pracę, która wytwarza jeszcze większy wzrost gospodarczy i dobrobyt. Myślę, że można to nazwać misją społeczną – przekonywał w listopadzie.

Jaki jest człowiek, którego "Forbes" umieścił w ubiegłym roku na 18. miejscu na liście najbardziej wpływowych osób świata? – Jest naprawdę bystry, bardzo ciężko pracuje i ma zuchwałe poczucie humoru – opowiada Charles Ellis, autor książki o Goldman Sachs zatytułowanej "The Partnership". – To typ faceta, który powie ci szczerze: wyglądam lepiej przez telefon. I ma rację, nie jest przystojniakiem – dodaje.

Wychowany w nie najlepszej okolicy na nowojorskim Bronksie Blankfein był pierwszą osobą w swojej rodzinie, która poszła do college'u. Dzięki stypendium ukończył też Harvard. W wywiadzie dla CNN udowadniał, że wciąż rozumie problemy zwykłych ludzi. – Ojciec przez większość mojego życia pracował na poczcie. Ale zanim dostał tę pracę, został wyrzucony z innej i pamiętam, że był bezrobotny. Pamiętam też tę niepewność, którą wtedy odczuwałem – zwierzał się na początku maja. Teraz może być już spokojny o pieniądze. Tylko w 2007 r. zarobił 68 mln dol., co było rekordową kwotą nawet na Wall Street. I chociaż mieszka w wartym 26 mln dol. apartamencie na skraju Central Parku, to – jak zaznacza dziennik "The Observer" – nie epatuje swoim bogactwem.

Jak wytłumaczyłby wysokość pensji milionom Amerykanów wściekłych na majętnych bankowców? – Powiedziałbym, że nikt nie musi przepraszać za to, że mu się powodzi, jeśli rzeczywiście dobrze pracuje i odnosi sukcesy – wyjaśniał jak zwykle uśmiechnięty król Wall Street. Bank słynie bowiem z tego, że zatrudnia najlepszych profesjonalistów i potrafi ich potem docenić, wypłacając im zarówno sowite pensje, jak i pokaźne premie. Tylko w I kwartale 2010 r. do puli przeznaczonej na wynagrodzenia trafiło 5,5 mld dol.

Niewykluczone jednak, że wkrótce nie będzie miał powodu przepraszać za wysokość wynagrodzenia prezesa. Ostatnio dziennik "The Wall Street Journal" podał bowiem, że część najpotężniejszych ludzi w GS głośno zastanawia się już nad tym, jak będzie wyglądać życie w firmie po odejściu Blankfeina. Spekuluje się nawet ponoć o powrocie na stanowisko prezesa Henry'ego Paulsona. Na razie akcjonariusze postanowili jednak tylko o rozdzieleniu stanowisk prezesa i dyrektora generalnego.

[srodtytul]Nie pierwszy kryzys [/srodtytul]

Obecna sytuacja to nie pierwsze kłopoty nowojorskiego banku, założonego w 1869 r. przez żydowskiego imigranta z Bawarii Marcusa Goldmana. 13 lat później do spółki dołączył zięć, Samuel Sachs. Goldman Sachs szybko wyrobił sobie dobrą markę dzięki nowatorskiemu wykorzystaniu papierów komercyjnych dla firm, a na początku XX w. zaczął się specjalizować w ofertach publicznych.

W 1928 r. uruchomił fundusz inwestycyjny, który w wyniku kryzysu z 1929 r. okazał się niewypałem, na wiele lat nadszarpując reputację spółki. Przez kolejne dekady pracownicy GS wcielali jednak w życie kolejne pomysły na handel, rozwijając też m.in. usługi doradztwa inwestycyjnego czy zarządzania majątkiem.

Bank mocno ucierpiał, gdy w latach 70. zbankrutowała spółka Penn Central Railroad Company, której emisję akcji przeprowadzał Goldman. Jak podaje brytyjski "The Economist", spółka długo była znana z "długoterminowej chciwości" – potrafiła odpuścić sobie szybki zarobek, byle nie stracić klienta, który w dłuższym terminie może przynieść większe zyski. Do późnych lat 90. bankierzy z Goldman odmawiali też doradztwa przy wrogich przejęciach.

W1999 r. została przeprowadzona oferta publiczna samego GS, do której doszło po latach debat wspólników. Obecnie nowojorski gigant najwięcej zarabia na obrotach surowcami, instrumentami rynku pieniężnego oraz walutami. Zarobił m.in. krocie na spekulacji na polskim złotym.

Bankiem mocno wstrząsnęły też kryzysy na giełdach w latach 90. Za każdym razem wyciągał jednak wnioski i wychodził z tych sytuacji jeszcze silniejszy. Wkrótce działalność inwestycyjną może utrudnić Goldmanowi nie tylko nadszarpnięta reputacja, ale i przygotowywana przez Paula Volckera – byłego szefa Fedu – reforma finansowa, która ma doprowadzić do wprowadzenia najostrzejszych regulacji na Wall Street od lat 30. XX w. Jednak zdaniem wielu inwestorów wpływowi bankierzy i tak znajdą sposób na zarabianie pieniędzy.

[b][link=http://www.rp.pl/temat/449164.html]Więcej publicystyki ekonomicznej co piątek w dodatku {eko+}[/link][/b]

– To wyjątkowa instytucja – przekonywał Warren Buffett, guru światowych inwestorów, gdy na uprzywilejowane akcje Goldman Sachs wydawał 5 mld dol.

Pozostało 98% artykułu
Ekonomia
Gaz może efektywnie wspierać zmianę miksu energetycznego
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Ekonomia
Fundusze Europejskie kluczowe dla innowacyjnych firm
Ekonomia
Energetyka przyszłości wymaga długoterminowych planów
Ekonomia
Technologia zmieni oblicze banków, ale będą one potrzebne klientom
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Ekonomia
Czy Polska ma szansę postawić na nogi obronę Europy