Hity dla dorosłych

Na targach w Brukseli stoisko, na którym królował paprykarz szczeciński, otoczył tłum emigrantów. Jeden z nich po skosztowaniu legendarnego produktu z czasów Władysława Gomułki uścisnął dłoń wiceprezesa spółki Krzysztofa Modlińskiego i wyznał: „To mój smak, moja młodość...”

Publikacja: 21.01.2011 03:08

Wigry połączyły pokolenia i grupy społeczne

Wigry połączyły pokolenia i grupy społeczne

Foto: Forum

Przeglądając klatka po klatce „Człowieka z marmuru” i „Człowieka z żelaza”, można by pewnie dostrzec gdzieś w kadrze paprykarz szczeciński, jak i kawę Inka czy perfumy Być Może... A także magnetofon Kasprzaka, rower Wigry, telewizor Neptun. A jeśli nawet ich tam nie znajdziemy, być z pewnością mogły – a nawet powinny. To między innymi z nich składała się codzienność Mateusza Birkuta, jego syna Henryka Tomczyka i wszystkich obywateli PRL. Rozstaliśmy się z owymi rekwizytami socjalistycznej przeszłości bez żalu.

– Co tu wspominać? Nie mieliśmy po prostu wyboru. Nie odczuwam żadnej nostalgii za tym, co można było kiedyś kupić w sklepach. Nie pamiętam prawie dawnych marek, a i do dzisiejszych nie przywiązuję wagi. Jedyna nazwa, która kojarzy mi się z przeszłością – dzieciństwem, domem i choinką – to E. Wedel. Ale ta marka nie pochodzi z PRL. Odwrotnie, Wedel to symbol zwycięstwa nad komunizmem – podkreśla Jerzy Radziwiłowicz, odtwórca ról Birkuta i Tomczyka.

– Pokolenie, które pamięta czasy PRL, trochę się wstydzi tych produktów i przedmiotów, podobnie jak przeszłości, którą przypominają, i wysiłku, jakiego wymagało ich zdobycie. Młodsze pokolenie jest nimi zafascynowane – twierdzi krytyk sztuki Anda Rottenberg.

W antykwariatach i galeriach rekordowe ceny osiągają serwisy z Ćmielowa, radia Szarotka, skromne figurki murzynka z popielniczką w dłoniach zrobione z giętego drutu, a zwłaszcza nowoczesne meble z lat 60.

– Ja sama nigdy ich nie lubiłam i nie lubię. Były niewygodne, przeznaczone do ciasnych pomieszczeń. Ale dzisiejsze ich powodzenie nie wynika tylko z mody czy uroku dawności, ale także docenianej dziś na świecie klasy artystycznej tych wzorów. To świadectwo wielkiego talentu i uporu naszych projektantów, np. z Instytutu Wzornictwa Przemysłowego, którym wbrew wszystkiemu udawało się robić dobre rzeczy – dodaje długoletnia dyrektor Zachęty.

 

 

Smakosze, którzy wciąż mogą znaleźć paprykarz szczeciński na półkach hipermarketów i wiejskich sklepików, darzą go niesłabnącym uczuciem. „Uwielbiam tak sobie go wyjadać widelcem prosto z puszki. Wiem, że do damy mi daleko, ale kocham ten paprykarz” – wyznaje jedna z jego fanek. Ale wielu dawnych konsumentów sztandarowej konserwy PRL twierdzi, że dawniej smakowała lepiej: „Kiedyś był pyszny, a teraz lepiej wam nie powiem, co tam dają. Blee”.

Co właściwie zawiera puszka z czerwoną etykietą, która towarzyszy jej od chwili, gdy w 1968 r. pojawiła się na rynku?

– O paprykarz dbam jak o swoje dziecko – zapewnia wiceprezes Krzysztof Modliński z Degi. – I dzięki temu mamy największy udział w rynku, 35 procent.

Przygoda Polaków z paprykarzem zaczęła się ponad pół wieku temu u wybrzeży Afryki Zachodniej, gdzie łowiła flota rybacka szczecińskiego Gryfa. Rybaków urzekła potrawa, którą gotowali sobie wieczorami afrykańscy robotnicy portowi – czop-czop, składająca się ze zmielonych skrawków ryb i ryżu i zawdzięczająca swój ognisty, niezwykły smak niewielkiej papryczce pima.

– Smakowała, jakbym wziął w usta rozpalone żelazo – wspomina dawny pracownik Gryfa Bogusław Borysowicz.

Tak narodził się wniosek racjonalizatorski, który wreszcie pozwolił wykorzystać ścinki mrożonych ryb pozostające przy krojeniu ich na kostki do panierowania. Z inicjatywy szefa produkcji Gryfa Wojciecha Jakackiego, uważanego za ojca paprykarza, panie Pintowska i Rafałowska z laboratorium opracowały recepturę: 40 proc. ryby, ryż, węgierska pulpa pomidorowa, warzywa i przyprawy, pima. Na to plasterek kiszonego ogórka i krążek z pergaminowego papieru.

– Ludzie chcieli inności, tajemniczych smaków, zapachu tropików. Nie nadążaliśmy za zapotrzebowaniem – podkreśla Borysowicz.

Paprykarz był dostępny i niedrogi. Jedli go, oprócz smakoszy marzących o morzach południowych, turyści na biwakach, studenci w akademikach, młodzi artyści i mieszkańcy hoteli robotniczych. Po dziesięciu latach Gryf wytwarzał rocznie prawie 100 mln puszek paprykarza, niemal trzy na głowę statystycznego Polaka. Wtedy już skład konserwy daleko odbiegał od klasycznego wzorca. W obliczu wojny domowej w Nigerii Gryf musiał wyprowadzić się w inne rejony Atlantyku. Afrykańskie ryby, gowika i pagrusa, zastąpiły morszczuk i mintaj, a pimę zwykła mielona papryka z Węgier. Krytyczne były lata 80., gdy do puszek zaczęły trafiać, jak opowiadano, mielone ości, łby i płetwy. Renomę paprykarza podważył też pasożyt, kudoa alliaria, bytujący w mięsie łowionego na Falklandach błękitka. Jego skupiska, 2 – 4-milimetrowe ziarna, podobne były do ryżu – i jako ryż jadły go miliony nieświadomych nabywców.

 

 

Ostatnia puszka paprykarza zeszła z taśmy produkcyjnej w Szczecinie w 1991 lub 1992 r., wraz z upadkiem Gryfa. Dziś, jako że nazwa nigdy nie była chroniona, a recepturę określała nieistniejąca „norma branżowa” – wytwarzają go przetwórnie w całym kraju, nawet na Podkarpaciu. W większości to firmy nowe, które często powstały na gruzach państwowego przemysłu przetwórczego. Wśród producentów potentaci – m.in. Superfish, Wilbo czy ustecki Łosoś. Nikt już nie pamięta o plasterku ogórka. Do puszek trafiają śledzie, szprotki w całości, nawet karp. I w żadnej przetwórni nie otacza się paprykarza specjalną atencją – z wyjątkiem Degi.

Zarząd spółki założonej przed 20 laty w Karnieszewicach k. Koszalina w województwie zachodniopomorskim czuje się jedynym prawowitym spadkobiercą szczecińskiego paprykarza. Wiceprezes Modliński złożył w Brukseli wniosek o przyznanie dawnemu przebojowi Gryfa unijnego znaku „Produktu tradycyjnego”. Tak oto „murzyński przysmak”, jak mówili rybacy, ma się stać, już oficjalnie, symbolem i ikoną piastowskich ziem nad Odrą. Po objęciu paprykarza ochroną UE można go będzie produkować jedynie według zatwierdzonej, opracowanej przez Degę technologii i receptury, co musi sprawdzać, na koszt producenta, instytucja certyfikująca.

Spółka Łosoś z Ustki szczyci się, że jedyną rybą w jej paprykarzu jest właśnie łosoś.

– Ma dzięki temu wyższe walory smakowe. Kto by kiedyś pomyślał, że w paprykarzu może znaleźć łososia... – podkreśla filozoficznie pełnomocnik zarządu ds. jakości Stanisław Kwintkiewicz. Jego firma pola ustępować nie zamierza. Paprykarz szczeciński znalazł sobie bowiem w gospodarce rynkowej trwałą pozycję. Na niższych i średnich, rzecz jasna, półkach – sporą puszkę można kupić już za 2 złote, dwa razy taniej niż np. tuńczyka. Nadal sprzedaje się dobrze. W biedniejszych okolicach znacznie lepiej niż tchnące prawdziwą wonią tropików konserwowe owoce morza słynnych marek.

– Nie żyję przeszłością, nadal jednak kupuję ludwika – przyznaje Henryka Bochniarz. – Ale nie dlatego, że polski i od dawna mi znany. Po prostu wiem, że ta marka gwarantuje jakość.

Prezydent Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan, uosabiająca dzisiejszy polski kapitalizm, uczestniczyła, w różnych rolach, w kilkunastu prywatyzacjach. Ale, jak zapewnia, nie zginęła z jej ręki żadna z marek powszechnie znanych klientom dawnych sklepów.

– Tych, które zniknęły, nie ma co żałować. Najbardziej wartościowe z nich przetrwały, jeśli nowi właściciele chcieli i potrafili wykorzystać ich potencjał, inwestując w innowacje, marketing, sieć sprzedaży. Nie ma sensu mieszać do tego sentymentów czy barw narodowych. Zresztą Polaków zawsze pociągały marki zagraniczne. Tak było w PRL i jest nadal. Dlatego marki z krajowym rodowodem ukrywają się pod obco brzmiącymi nazwami, jak choćby Reserved, Gino Rossi czy House – mówi pani prezydent.

Jednym z nielicznych produktów, jakie ocalały z epoki wielkiego wymierania marek, jest inka.

– Polska jest w Europie fenomenem. Nigdzie indziej nie pije się chyba tyle kawy zbożowej – ocenia Agnieszka Staśkiewicz z produkującej inkę firmy Biogran w Skawinie.

Inka, pierwsza w krajach RWPG rozpuszczalna kawa zbożowa, narodziła się w 1971 r. w laboratorium Skawińskich Zakładów Koncentratów Spożywczych, dawnej Fabryce Surogatów Kawowych, założonej w 1910 przez Henryka Francka z Linzu. Wyrafinowana, aromatyczna kompozycja żyta i jęczmienia (razem ok. 70 proc.) oraz cykorii i prażonego buraka cukrowego z miejsca zrobiła furorę. Nowoczesna forma, bo pomyślano też o cieszących oko opakowaniach, skrywała, rzecz jasna, prozaiczną treść – brak tak pożądanej a trudno dostępnej w PRL kofeiny. Niemniej w swej roli substytutu inka sprawdzała się doskonale.

Po prywatyzacji zakładów w Skawinie jej losy ułożyły się pomyślnie. Biogran, który kupił linie produkcyjne, gdzie ją wytwarzano, to niemiecka firma wyspecjalizowana od stu lat w produkcji kawy zbożowej. Nie sprawdziły się przepowiednie, że Polacy zdradzą inkę na rzecz prawdziwej kawy. Oprócz starych przyzwyczajeń na jej rzecz działają też doniesienia, że korzystnie wpływa na zdrowie jako źródło błonnika i witamin z grupy B. W co trzecim polskim domu nadal pije się rozpuszczalną kawę zbożową – i jest to przeważnie inka, wytwarzana według klasycznej receptury.

 

 

Najsławniejszym dziełem inżynierów dawnego Rometu, przemysłowego molocha, który wytwarzał kiedyś 1,2 mln rowerów rocznie, były legendarne składaki Wigry. Ich osobliwą, jakby kaleką, sylwetkę – małe, 20-calowe koła i rama składana w połowie za pomocą zawiasu – wciąż jeszcze często widuje się na ulicach miast i wiejskich drogach. Co więcej, są nadal produkowane. Wytwarza je, choć w liczbie już tylko 500 – 600 rocznie, zakład Rometu w Jastrowiu na Pomorzu. Tyle że wiele jego części pochodzi dziś z importu, przeważnie z Chin.

– Kosztują tylko 320 zł. Kupują je najczęściej ludzie starsi i nie w pełni sprawni ruchowo. Dzięki małym kołom i konstrukcji ramy trudno z nich spaść – wyjaśnia dyrektor zakładu Krzysztof Rak.

Tę ostatnia zaletę wigier doceniały, jak się zdaje, zwłaszcza dawne elity władzy. Ukazywali się na nich publicznie, co pokazywano w telewizji, nawet członkowie Biura Politycznego KC PZPR. Po ówczesnych prominentach słuch zaginął, ale wigry 3 przetrwały zarówno zmianę ustroju, jak i upadek Rometu w końcu lat 90. Zakłady w Jastrowiu kupiło prywatne polskie przedsiębiorstwo Arkus. Dziś są częścią Arkus & Romet Group, do której należy jedna trzecia rynku rowerowego w Polsce. Wytwarza ona ok. 60 różnych modeli, od rowerków dziecięcych po zjazdowe rowery górskie.

Wigry, nawet po zakończeniu ich produkcji, nieprędko znikną z polskiego krajobrazu. To jedno z najtrwalszych osiągnięć krajowej myśli technicznej. „Jeżdżę na rowerze Wigry 3, który ma 20 lat. Od kupna nie było w nim nic wymieniane. Rowerek śmiga jak marzenie” – ocenia jeden z młodych cyklistów, którzy urodzili się wiele lat od chwili, gdy pojawił się na polskich drogach.

Przeglądając klatka po klatce „Człowieka z marmuru” i „Człowieka z żelaza”, można by pewnie dostrzec gdzieś w kadrze paprykarz szczeciński, jak i kawę Inka czy perfumy Być Może... A także magnetofon Kasprzaka, rower Wigry, telewizor Neptun. A jeśli nawet ich tam nie znajdziemy, być z pewnością mogły – a nawet powinny. To między innymi z nich składała się codzienność Mateusza Birkuta, jego syna Henryka Tomczyka i wszystkich obywateli PRL. Rozstaliśmy się z owymi rekwizytami socjalistycznej przeszłości bez żalu.

Pozostało 95% artykułu
Ekonomia
Gaz może efektywnie wspierać zmianę miksu energetycznego
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Ekonomia
Fundusze Europejskie kluczowe dla innowacyjnych firm
Ekonomia
Energetyka przyszłości wymaga długoterminowych planów
Ekonomia
Technologia zmieni oblicze banków, ale będą one potrzebne klientom
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Ekonomia
Czy Polska ma szansę postawić na nogi obronę Europy