Szefowie państw i rządów Unii Europejskiej podpisali się wczoraj pod paktem dla euro plus, który wprowadza daleko idące zmiany ustrojowe w gospodarczej integracji Unii, pośrednio też i politycznej. Tym razem integracja następuje między innymi z obawy przed kryzysem. Gdyby nie kryzys, prawdopodobnie kraje członkowskie nie zdecydowałyby się na ten krok.
Ale odpowiedź w postaci paktu została udzielona poprawnie. Być może za wolno, być może za mało ambitnie, jednak potwierdzono tezę, że wobec postępującej integracji gospodarczej i zjawisk kryzysowych w niektórych krajach UE rozwiązaniem jest dalsze zacieśnianie współpracy i wspólna troska o dyscyplinę finansową.
Nieco myląca jest nazwa porozumienia. Jest to coś więcej niż pakt dla strefy euro. Kłopoty mają wybrane kraje, które, tak się akurat składa, mają wspólną walutę – Grecja, Irlandia, Portugalia, niektórzy mówią o Hiszpanii. Problem z długiem i deficytem nie wynika z tego, czy ma się taką czy inną walutę, tylko z braku dyscypliny finansów publicznych albo, jak w przypadku Irlandii, zapaści systemu bankowego.
W związku z tym samo euro nie jest zagrożone. Zagrożone są finanse kilku wybranych krajów, a w tle czai się obawa o efekt domina. Potrzeba dyscypliny ekonomicznej nie jest immanentnie związana z członkostwem w strefie euro, dotyczy wszystkich członków UE wzajemnie powiązanych wspólnym rynkiem.
Polska chce uczestniczyć w pakcie z co najmniej dwóch powodów. Politycznie chcemy być w wewnętrznym kręgu integracji Unii. Gospodarczo natomiast nie mamy większych zastrzeżeń co do tych elementów dyscypliny makroekonomicznej, które pakt wprowadza. Jak niewiele państw członkowskich mamy w konstytucji wpisaną tak zwaną kotwicę budżetową, czyli granicę 60 proc. długu.