Milionerzy na olimpiadzie

Choć nazw chińskich firm nie widać na olimpijskich plakatach, to ich właściciele są ludźmi spełnionymi i nie mają kompleksów w rozmowach z przedstawicielami zachodniego biznesu. To zachodnie firmy wciąż się uczą, jak poruszać się po tym największym rynku

Publikacja: 23.08.2008 03:33

Milionerzy na olimpiadzie

Foto: Reuters

Chen Zemin nazwał swoją firmę Sanquan, ponieważ to skrót od pierwszych liter III posiedzenia plenarnego KC Komunistycznej Partii Chin. To miał być dowód wdzięczności za rozpoczęcie procesu reform gospodarczych w tym kraju. Chiński cud gospodarczy w tym roku właśnie obchodzi swoje trzydziestolecie.

To ten cud, przy jednoczesnym poluzowaniu rygorów politycznych, doprowadził do widocznego rozwoju Chin. W tym kraju co miesiąc przybywa kilkunastu dolarowych milionerów, a kolejni Chińczycy wchodzą na listę miliarderów „Fortune”. Najbogatsi z nich, wśród nich Chen Zemin, spotkali się w tym tygodniu w Pekinie jako główni dostawcy produktów wykorzystywanych przy okazji olimpiady.

Dziś, kiedy świat zastanawia się, do jak dużego spowolnienia gospodarczego dojdzie w chińskiej gospodarce, chiński indeks giełdowy spada, a władze zaczynają liczyć straty finansowe, jakie przyniesie im olimpijska ekstrawagancja, chińscy milionerzy notują wzrost zysków o 30 – 50 procent rocznie. Żaden z nich nie ma MBA, ale do szkół biznesowych posyłają swoje dzieci.

Chen Zemin miał 50 lat, kiedy porzucił praktykę lekarską i zajął się produkcją mrożonek. Dzisiaj co dziesiąta paczka ryżowych bułeczek sprzedawanych w kraju pochodzi z firmy Sanquan. Znudzony przyjmowaniem pacjentów Zemin 14 lat temu otworzył sklepik z zakąskami, a na rozpoczęcie biznesu pożyczył pieniądze od sąsiada, właściciela sklepu z owocami. Zaczął od produkcji lodów, ale kiedy się zorientował, że w zamrażarkach ma wolne miejsce, rozpoczął produkcję ryżowych bułeczek ze słono-słodkim nadzieniem, jednego z podstawowych dań w chiński menu. Wymyślił takie opakowanie i metodę konserwacji, żeby produkt wytrzymywał długi transport. Sam też zaprojektował generator, który chłodził samochody wynajmowane do transportu. Kiedy rynek w Hennanie miał już opanowany, ruszył dalej. Samodzielnie prowadził auto z towarem i zatrzymywał się przy przydrożnych restauracjach, gdzie częstował bułeczkami ich właścicieli. To dzisiaj najpewniejsi z jego odbiorców. Udało mu się także trafić do sieci supermarketów, a oprócz bułek z kilkunastoma rodzajami nadzienia produkuje ryż błyskawiczny. – Ludzie nie mają dzisiaj czasu na długie przygotowywanie posiłków, więc i bułki, i ryż rozchodzą się błyskawicznie – mówi.

Chen napotkał jednak barierę w rozwoju – nie jest w stanie tak szybko zwiększyć produkcji, jak wymaga tego rynek. Zachęcił więc sąsiadów, którzy kiedyś się wściekali, że ulice Hennanu zapchane są pojazdami czekającymi na ładunek towaru z jego fabryki, żeby go naśladowali. W ten sposób stolica prowincji Zhengzhou stała się centrum produkcji mrożonek w Chinach. Sam Chen trzeci raz już podchodzi do giełdowego debiutu, ale znów mu się nie udało, bo chętnych na akcje firmy było za mało. Dziś 80 proc. papierów nadal należy do trzech osób: Chena i jego dwóch synów. Ale Chen się nie zraża i cieszy się, że jego bułki jedli olimpijczycy.

Na biurku Huang Minga stoi koszmarna lampka: dwa delfiny podskakują do góry. Ma jednak jedną wielką zaletę – wprawdzie jeden delfin ma wkręconą w nos żarówkę, ale do głowy drugiego przymocowana jest niewielka bateria słoneczna zasilająca całe urządzenie.

Należąca do Huang Minga fabryka, dziś największy producent baterii słonecznych w Chinach, China Solar Energy Group, powstała dziesięć lat temu.

49-letni dzisiaj Huang skończył Chiński Uniwersytet Nafty i Gazu. Ale już wtedy wiedział, że z surowcami energetycznymi szybko będą kłopoty. Fascynowały go natomiast odnawialne źródła energii, o których w tym kraju wówczas rzadko wspominano. W 1987 roku przeczytał książkę poświęconą bateriom słonecznym i dokładnie skopiował opisane w niej rozwiązanie. Tak powstał pierwszy chiński bojler zasilany energią słoneczną. Huang dał go w prezencie weselnym swojemu przyjacielowi, a zachęcony jego entuzjastyczną reakcją skonstruował kolejne dla rodziny i przyjaciół.

W rozwoju biznesu pomógł mu dyrektor państwowej fabryki, gdy usłyszał o człowieku, który potrafi „podgrzać wodę słońcem tak, że jednocześnie 50 robotników może brać gorący prysznic”. Zamówił u Huanga bojlery i był to pierwszy większy kontrakt. Huang zarobił 50 tys. juanów. – Byłem wtedy projektantem, inżynierem, tragarzem, hydraulikiem, szefem marketingu i sprzedaży. Pierwszy tysiąc bojlerów sprzedałem i zamontowałem sam. Przełom przyszedł w 1992 roku, kiedy Deng Xiaoping udał się w słynną podróż na południe kraju i zachęcił początkujących przedsiębiorców do większej inicjatywy. Huang wtedy włożył w biznes wszystkie swoje oszczędności – tak powstał Himin, największy chiński producent baterii słonecznych. W 2000 roku firma miała obroty w wysokości 300 tysięcy dolarów. Huang nie wiedział jednak, czy powinien produkować bardzo tanio, żeby zdobyć jak największy udział w rynku, czy skupić się na technologii.

Najbogatszy dziś Chińczyk Liu Yonghao wyznaczył sobie prosty cel: żeby każdy jego rodak raz w roku zjadł kurczaka z jego fermy

Jego wspólnicy, których musiał przyjąć do biznesu, bo miał zbyt mało pieniędzy, uważali, że wysoka jakość nie jest dobrym pomysłem. Huang nie był przekonany, czy mają rację. Wtedy przeczytał książkę Jacka Welcha, w której guru światowego zarządzania napisał, że jeśli ktoś nie czuje się w firmie dobrze, a ma doskonałe pomysły, powinien odejść i zacząć wszystko od nowa. Dzisiaj jego firma produkuje drogie bojlery, po 250 – 300 dolarów za podstawowy model, i ma zysk 300 mln dolarów rocznie przy 14-proc. udziale w rynku. Na razie nie planuje produkcji bardziej skomplikowanych urządzeń i ekspansji zagranicznej, skupiając się na produkcji generatorów elektryczności napędzanych bateriami słonecznymi. Nie chce wpaść w pułapkę dotacji państwowych, które dziś są, jutro może ich nie być. – Wolę, kiedy popytem steruje rynek, a nie urzędnicy – mówi Huang.

Najbogatszy dziś Chińczyk Liu Yonghao wyznaczył sobie prosty cel: żeby każdy Chińczyk raz w roku zjadł kurczaka z jego fermy. To znaczy, że produkcja w firmie Liu musi wzrosnąć do 1,3 mld sztuk drobiu rocznie z obecnych 650 mln. 56-letni Liu sam produkuje paszę i sprzedaje swoje kurczaki oraz wieprzowinę.

Zeszłoroczne przychody jego New Hope Group wyniosły 27,5 mld juanów, w tym roku mają wzrosnąć do ponad 50 mld. Wie jednak, że możliwości wzrostu się kończą, więc robi wszystko, by zintegrować z New Hope małe i średnie gospodarstwa w jednego żywnościowego giganta. W czasach, kiedy żywność w Chinach drożeje, bo coraz mniej jest chętnych do jej produkcji, i wybiera wygodniejsze życie w miastach, pomysły Liu są coraz bardziej realne.

Swój biznes dzisiejszy miliarder zaczynał podobnie jak inni chińscy krezusi. 30 lat temu wykształcony, świeżo po studiach, nie miał ochoty pracować na państwowej posadzie. Razem z trzema braćmi opuścili rodzinny Syczuan, zebrali tysiąc juanów i sprzedawali na ulicy rowery i zegarki. Za zarobione pieniądze założyli kurzą fermę. Ale okazało się, że Chińczycy w miarę bogacenia się wolą jeść wieprzowinę niż kurczaki. Dlatego bracia oddali kurczaki do rzeźni i zaczęli produkcję paszy dla świń. Kłopoty ze zbytem rozwiązał najmłodszy brat Liu, dziś szef marketingu w New Hope, który malował reklamy towaru na wiejskich płotach. Metoda okazała się tak skuteczna, że szybko została skopiowana przez operatorów telefonii komórkowej i producentów motocykli.

Dewiza chińskiego miliardera brzmi: pamiętaj, że zarabiasz pieniądze grosz po groszu. – Zawsze pamiętałem, że kiedy kura znosiła jajko, ja byłem bogatszy o grosz – mówi. Pamięta także, jak ugryzł go wiejski pies, kiedy na rowerze wiózł 200 jaj. – Upadłem wtedy, zanosząc się płaczem, i nie chodziło o to, że bolała mnie noga, ale tak bardzo było mi szkoda rozbitych jajek. Dzisiaj wspomina również pierwsze lata rozwoju firmy, kiedy się zorientował, że rodzinne ręce do pracy nie wystarczą. – Poszedłem do lokalnych władz poprosić o pozwolenie na zatrudnienie ludzi z zewnątrz. – Zgoda, ale nie więcej niż ośmiu – usłyszał. Dzisiaj Liu zatrudnia ponad 15 tysięcy ludzi, ma nie tylko fermy kurze, ale i świńskie, a także bank, nieruchomości i kopalnie. W tym roku uzyskał kontrakt na wyłączność dostaw wieprzowiny do olimpijskich stołówek. Jego córka skończyła zarządzanie za granicą i już wiadomo, że zostanie w rodzinnej firmie.

Shen Wenrong jest właścicielem sieci hut stali Jiang Shagang Group, 14. na liście największych stalowych koncernów na świecie. Shen także pochodzi z bardzo biednej rodziny. Miał kilka lat, kiedy umarł ojciec, pozostawiając żonę z szóstką małych dzieci. Shen skończył jednak szkołę i dostał pracę w fabryce tekstylnej. Kiedy władze lokalne poleciły zbudować w wiosce małą hutę, Shen pożyczył pieniądze, zbudował hutę i został jej dyrektorem. W 1984 roku rozpoczął produkcję od 10 tys. ton stali rocznie. Ale wtedy w Chinach zaczynał się już boom budowlany i produkcja rosła. Kiedy się dowiedział, że w Wielkiej Brytanii jest na sprzedaż wielki piec hutniczy, pożyczył pieniądze, by go kupić. Dla kacyków z chińskiej prowincji w 1988 roku było jednak nie do pomyślenia, aby firma prywatna robiła tak wielkie inwestycje. Shen dopiął swego, ale demontaż i transport pieca trwały aż trzy lata. Kiedy piec w pełni zaczął funkcjonować, był rok 1992, boom w budownictwie okazał się większy niż wszelkie prognozy, a Shen nie mógł nadążyć z realizacją zamówień.

Świat poznał jego firmę w 2001 roku, kiedy okazało się, że mało znana firma chińska kupiła za 30 mln euro dortmundzką hutę stali od Thyssena Kruppa. Ale nie po to, aby produkować w Niemczech. Huta została rozmontowana i przetransportowana do Chin.

Dzisiaj największy boom inwestycyjny powoli się kończy. Ale Shen ma pomysł na przetrwanie: chce wykorzystać przewagę w Chinach i wykupić mniejsze huty w kraju. Potem planuje stworzyć światowy konglomerat i zwiększyć produkcję z 14,6 do 35 mln ton stali w roku 2020. – Wtedy pomyślę o konkurowaniu z Lakshmi Mittalem – mówi.

Nazw: China Solar Energy, Sanquan czy Jiang Shagang Group (mimo że ta ostatnia jest tak symboliczna), nie widać na olimpijskich plakatach, gdzie królują również chińskie Lenovo i amerykańska Coca-Cola. Ale ich właściciele są ludźmi spełnionymi, otwartymi, pełnymi optymizmu. Nie mają kompleksu niższości, kiedy rozmawiają z zachodnim biznesem. A jeśli gospodarka zwolni? To zwolni. Potem i tak przyspieszy – tłumaczą. Bo to właśnie zachodni biznes wciąż bardzo powoli uczy się od nich, jak funkcjonować na tym rynku.

Chen Zemin nazwał swoją firmę Sanquan, ponieważ to skrót od pierwszych liter III posiedzenia plenarnego KC Komunistycznej Partii Chin. To miał być dowód wdzięczności za rozpoczęcie procesu reform gospodarczych w tym kraju. Chiński cud gospodarczy w tym roku właśnie obchodzi swoje trzydziestolecie.

To ten cud, przy jednoczesnym poluzowaniu rygorów politycznych, doprowadził do widocznego rozwoju Chin. W tym kraju co miesiąc przybywa kilkunastu dolarowych milionerów, a kolejni Chińczycy wchodzą na listę miliarderów „Fortune”. Najbogatsi z nich, wśród nich Chen Zemin, spotkali się w tym tygodniu w Pekinie jako główni dostawcy produktów wykorzystywanych przy okazji olimpiady.

Pozostało 94% artykułu
Biznes
Za oglądanie świątecznych dekoracji w Zakopanem będzie trzeba zapłacić. Mieszkańcy oburzeni
Biznes
Oligarchowie walczą w Londynie o Norylski Nikiel. Dwóch się kłóci, trzeci przygląda
Biznes
Burza w Sejmie podczas debaty nad systemem kaucyjnym. Wraca październik 2025 r.
Biznes
Podcast „Twój Biznes”: Bitcoin na rekordowym poziomie
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Biznes
Polska walczy o pieniądze z Unii Europejskiej dla zbrojeniówki
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką