Niedawno szef największej na świecie organizacji lotniczej – IATA Giovanni Bisignani mówił, że mamy za sobą annus horribilis i może być już tylko lepiej. Branża w tym roku miała odnotować straty, ale przyszły rok miał oznaczać powrót do zysków. Bisignani, mimo że zna branżę jak mało kto, nie wiedział, jak bardzo się myli. Chmura czarnego islandzkiego pyłu uziemiła europejskie lotnictwo i okroiła operacje przewoźników z całego świata.

[wyimek][link=http://blog.rp.pl/blog/2010/04/19/danuta-walewska-krotkowzrocznosc-w-kryzysie]Skomentuj na blogu[/link][/wyimek]

Z dnia na dzień rosną straty linii. O zyskach już nikt nie wspomina. Pasażerowie koczują na lotniskach albo wydają krocie na transport alternatywny czy noclegi.

A nawet gdy już wszystkie lotniska w Europie zostaną otwarte, to i tak nie ma co liczyć, że z dnia na dzień zacznie obowiązywać normalny rozkład, a pasażerowie z rezerwacjami na konkretny dzień odlecą zgodnie z planem. Jedno jest pewne. Samoloty będą wypełnione do ostatniego miejsca, o czym przewoźnicy marzyli od dawna. Tylko żadnemu prezesowi linii lotniczej w najkoszmarniejszych sennych marach nie mogło się przyśnić, że wymarzony wskaźnik wypełnienia samolotów osiągną w tak tragicznych dla siebie warunkach. Niejeden przewoźnik wpadnie w kłopoty, liczba linii, które zbankrutują w tym roku, będzie większa, niż prognozowane 16 – 17.

Zdumiewające jest przy tym, że w tak wyjątkowych okolicznościach nie ma solidarności w branży. Większość portów lotniczych bezwzględnie kasuje opłaty za przedłużający się postój samolotów zdesperowanych przewoźników, za opłaty parkingowe pasażerów uwięzionych gdzieś daleko. Nie brak hoteli windujących ceny i kasujących, ile się da. Dziwne, że ani zarządzający lotniskami, ani hotelarze nie pomyślą, jak kruche mogą się okazać ich dzisiejsze zyski. Kiedy linii będzie mniej, a podróżni zbiednieją, i dla nich przyjdą trudne czasy.