Kirt McMaster, prezes firmy Cyanogen, oferującej udoskonaloną wersję systemu Android, uważa, że większość producentów smartfonów ma małe powody do optymizmu. – Stały się ogólnodostępne – mówi. – Przeszły drogę od ekskluzywnych gadżetów high-tech do podstawowych dóbr konsumenckich. To już jest jak codzienna wojna między Coke a Pepsi.
– Jeśli nie nazywasz się Apple lub Samsung, nie możesz zarobić na smartfonach – uważa Roger Kay, szef konsultingowej firmy Endpoint Technologies. Upraszcza, ale tylko odrobinę. Wg danych Bloomberga Apple i Samsung sprzedają ponad 1/3 telefonów na świecie. Co ważniejsze, 90 proc. zysków z rynku uzyskuje Apple, a Samsung bierze większość z tego, co zostaje. Reszta uznanych producentów i cała rzesza nowych graczy musi się dzielić okruchami z pańskiego stołu.
Mało kto już pamięta, że w 2011 r. przez krótki czas światowym numerem 1 było tajwańskie HTC. Po latach niepowodzeń Hewlett-Packard, Nokia i inne niegdysiejsze potęgi zrezygnowały z inwestycji w smartfony. Microsoft zrobił odpis (7,5 mld dol.) z tytułu przejętego za 9,5 mld dol. działu komórkowego Nokii. Dla upartych, którzy wciąż walczą, jak LG, Sony, HTC czy Lenovo, sytuacja staje się coraz trudniejsza. Przypominają Syzyfa wtaczającego głaz pod górę.
Przy czym głaz robi się coraz większy i cięższy, bo konkurencja rośnie. Wg eMarketera ok. 2 mld ludzi ma smartfony, a w ciągu trzech lat pierwsze urządzenie tego typu kupi 150–200 mln osób. Większość będzie szukała telefonów o dużych możliwościach za najniższą cenę. Na rynkach rozwijających się markowi producenci są więc torpedowani przez tanich wytwórców, jak Xiaomi w Chinach czy Micromax w Indiach.
Gdzie producenci smartfonów muszą szukać sojuszników, by przetrwać? – o tym w listopadowym „Bloomberg Businessweek Polska"