Największym przeciwnikiem pani premier nie jest już jednak Bruksela, ale jej były minister spraw zagranicznych Boris Johnson. W ub. tygodniu porównał on plan May przyszłych relacji Wielkiej Brytanii z Unią z pasem szahida, którego zapłon Londyn przekazuje eurokratom.
Chodzi w szczególności o pomysł, aby przynajmniej przejściowo granica celna między Wspólnotą a Zjednoczonym Królestwem przechodziła przez środek Morza Irlandzkiego. W ten sposób dałoby się uniknąć kontroli towarów na granicy Irlandii Północnej i Republiki Irlandii, co jest głównym tematem spornym między brytyjskimi i unijnymi negocjatorami.
Johnson krytykuje także pomysł, aby Wielka Brytania pozostała częścią jednolitego rynku, gdy idzie o wymianę towarów, choć już nie usług, kapitału i ludzi. To jego zdaniem uzależnia Brytyjczyków od decyzji Brukseli np. w sprawie norm produktów bez wpływu na nie. Były minister wolałby, aby doszło do „całkowitego odcięcia" od Unii, tak, aby Londyn miał pełną swobodę zawierania umów handlowych z innymi krajami świata. Ale to zagroziłoby utrzymaniu zagranicznych inwestycji na Wyspach, np. Nissana czy Toyoty.
Poparcie dla May wyraziło dwóch kluczowych zwolenników „twardego Brexitu": sekretarz handlu Liam Fox i środowiska Michael Gove. Ale decydujące starcie może rozegrać się dopiero na listopadowym kongresie torysów. Wówczas Johnson może próbować doprowadzić do obalenia przywództwa May w partii i przejąć po niej stery rządu. Nie jest jasne, czy do tego czasu Bruksela uzgodni z Brytyjczykami plan brexitu, ale groźba przejęcia władzy przez Johnsona może to ułatwić.
– Albo będzie Chequers (nazwa rezydencji, gdzie uzgodniono plan May), albo nie będzie porozumienia – ostrzegła brytyjska premier przed odlotem do Salzburga.