Kiedy w 1960 roku czas prezydenta Dwighta Eisenhowera w Białym Domu dobiegał końca, wielu uważało, że naturalnym jego kontynuatorem będzie dotychczasowy wiceprezydent – Richard Nixon, zwłaszcza, że nie bał się Rosji. Pokazał to dobitnie między innymi w czasie spotkania z Nikitą Chruszczowem, kiedy dźgnął go – nie tyle słowem, co palcem – wbijając tym gestem w dumę swoich rodaków.
Ale w tym czasie o karierze politycznej marzył też mało jeszcze wówczas znany senator J.F. Kennedy, który wcale nie był faworytem swojej partii w wyborach. Pochodził jednak ze znanej i szanowanej rodziny Kennedych, która go wspierała. „To tak jakby sklepik na rogu miał rywalizować z siecią handlową” – mówił o swoich szansach w starciu z nim kontrkandydat z jego partii. Kennedy wydali morze pieniędzy na atrakcyjne telewizyjne reklamy. Media kochały Kennedy’ego, a on kochał media. Nixon był jego przeciwieństwem, choć w kampanii ofiarowywał bezpieczeństwo i przewidywalność – towar też nie do przecenienia. Jedną z ważnych i trudnych spraw okazało się katolickie wyznanie Kennedy ego – dotąd katolik nie był prezydentem USA. Kilkakrotnie było to ważkim punktem kampanii prezydenckiej – czyniono mu z tego zarzut.
Teoretycznie po stronie Richarda Nixona, pewnego kandydata Partii Republikańskiej do Białego Domu – atutów było więcej. On już dał się wcześniej poznać…
Nixon słynący ze swej niezgrabności fizycznej, niedługo przed decydującym starciem wysiadając z samochodu uderzył się w kolano tak niefortunnie, że wyłączyło go to z kampanii na dwa kluczowe tygodnie spotkań z wyborcami.
Siedem tygodni przed wyborami odbyła się pierwsza transmitowana przez telewizję debata prezydencka, którą obejrzała rekordowa liczba 70. milionów widzów – w tej bezsprzecznie górą był Kennedy.
I był skuteczniejszy…. Wygrał różnicą zaledwie 120 tysięcy głosów i został najmłodszym w historii prezydentem USA.