Im mniej czasu na wynegocjowanie porozumienia, tym częściej pojawiają się różnice zdań i postulaty w niektórych miejscach, również w Warszawie, żeby wyjść naprzeciw Londynowi. Co to jednak miałoby oznaczać? Theresa May przedstawiła białą księgę, czyli propozycję przyszłego modelu relacji między Wielką Brytanią i UE. Przekracza ona czerwone linie, które od początku brexitowych negocjacji były tak wyraźnie formułowane przez Unię. Czyli przede wszystkim niepodzielność rynku wewnętrznego. Bruksela mówiła, że nie ma dostępu do wspólnego rynku dóbr, usług i kapitału, jeśli jednocześnie zamyka się granice na przepływ pracowników. Dodatkowo oczywiście dostęp do najbogatszego na świecie rynku musi się wiązać z koniecznością poddania się jurysdykcji unijnego sądu czy płacenia do unijnego budżetu.

Londyn zdaje się nie rozumieć, że równowaga polega na utrzymaniu czterech podstawowych swobód. Zamiast tego proponuje coś w rodzaju związku celnego między oboma obszarami, w którym Wielka Brytania z dóbr, usług i kapitału wykroiłaby korzystne dla siebie fragmenty. Strategia wybierania dla siebie najsmaczniejszych kąsków była od początku przez drugą stronę odrzucana, ale Londyn jakoś ma nadzieję, że im bardziej realny będzie scenariusz braku umowy, tym bardziej niektórym państwom UE będzie zależało na tym, żeby jakiekolwiek porozumienie zawrzeć. Szczególnie tym, które mają silniejsze więzy handlowe z Wielką Brytanią, a więc na przykład Niemcom.

Czytaj także: Brexit razy dwa

Ta taktyka na razie się nie sprawdza, ale niewykluczone, że w którymś momencie część polityków ją poprze. Byłoby jednak dziwne, gdyby znalazła ona uznanie w Warszawie. Bo jest akurat dla Polski skrajnie niekorzystna. My nic nie zyskamy na tym, że obie strony dogadają się w sprawie wymiany dóbr przemysłowych, usług czy przepływów kapitałowych, bo nie tu leżą nasze interesy. Byłaby to umowa korzystna dla Wielkiej Brytanii i wybranych, najbardziej rozwiniętych gospodarczo państw UE. Zaprzeczałaby więc całej logice negocjacji handlowych, tak jak są one prowadzone przez Brukselę od lat z dziesiątkami partnerów na całym świecie. Ale jeszcze bardziej niebezpieczne niż brak korzyści z tej konkretnej umowy byłoby stworzenie precedensu. Że oto właśnie można zawierać umowy uwzględniające interesy grupy państw. I że można dzielić rynek wewnętrzny. To byłoby zachętą dla innych partnerów UE, żeby się w przyszłości domagać podobnego traktowania. Co gorsza, mogłoby to też zostać podchwycone przez niektóre państwa UE jako argument na rzecz osłabiania rynku wewnętrznego. Tak jak oferta dla Davida Camerona w 2016 roku przewidywała możliwości ograniczenia przepływu osób przez Wielką Brytanią. Była to tylko oferta dla Londynu i została odrzucona. Ale wkrótce potem Unia utrudniła delegowanie pracowników. A teraz wiele krajów chce zmian w zasadach płacenia zasiłków rodzinnych, na wzór tych, które proponowano Wielkiej Brytanii. Miała być wyjątkowa oferta dla jednego kraju, a staje się powoli punktem odniesienia dla zwolenników osłabiania rynku wewnętrznego. ©?