Przyznaję, że brałem krytykowanie ławników za dobrą monetę, tym bardziej że model ławniczy zawiera trudny do rozwiązania problem, mianowicie traktuje ławnika na równi z sędzią zawodowym. I nie chodzi tylko o przepaść jeśli chodzi o wiedzę prawniczą, oraz nieporównanie mniejszą odpowiedzialność ławnika za to, jak orzeka, ale coś jeszcze ważniejszego: nierówny status członków składu orzekającego zapewne nieraz prowadzi do narzucania woli sędziego. Wtedy ławnik jest tylko atrapą, więcej: może sędziemu zawodowemu służyć za alibi przy błędnym wyroku (słyszałem takie tłumaczenia), a wszystko skrywa tajemnica narady nad wyrokiem. Przy okazji powiedzmy, że tej wady nie mają sądy przysięgłe, gdyż przysięgli są równi, ale polskie środowiska prawnicze, a zwłaszcza sędziowie jak diabeł święconej wody boją się tej najbardziej obywatelskiej formy sądów.

Wróćmy do realu. Właśnie temat ławników wrócił za sprawą prezydenckiego projektu reformy Sądu Najwyższego. Mają oni orzekać, obok sędziów zawodowych, przy rozpoznawaniu skarg nadzwyczajnych, czyli tam, gdzie mogło dojść do rażącego naruszenia prawa w trakcie procesu, i dyscyplinarek sędziów SN. Ławników SN ma wybierać Senat.

Choć nadal będą tam dominować sędziowie zawodowi, wejdzie jednak czynnik społeczny. Jest przy tym okazja, by na ławników SN wybrać osoby kompetentne, pracowite, aby były partnerami dla sędziów zawodowych. Gdyby ten model się sprawdził, można by go rozciągnąć na inne sądy, inne sprawy. Inna rzecz, czy w rozemocjonowanym politycznie społeczeństwie można zagwarantować apolityczność ławników, kiedy mają z tym problemy sędziowie.

Renesans ławników jest jednak wyraźnym sygnałem, że sądy to nie tylko sędziowie, w szczególności nie tylko zawodowi.