Sprawa ta budzi kontrowersje od lat. Chodzi o sędziów, którzy na zaproszenie ministra przychodzą czasowo do pracy w Ministerstwie Sprawiedliwości, stając się de facto urzędnikami. Praca ta wiąże się z poprawą sytuacji materialnej, ponieważ ów sędzia delegat oprócz swojej sędziowskiej pensji (mimo że praktycznie nie orzeka) pobiera spory dodatek za pracę w administracji.
Czytaj także: Co dobrego zrobił Zbigniew Ziobro przez 6 lat sprawowania funkcji ministra sprawiedliwości
Pokusa wyrwania się zza sędziowskiego stołu z podwójną pensją jest duża. Niektórzy w ministerstwie zostają więc przez lata, a salę sądową widzą głównie w telewizorze, oglądając swój ulubiony serial „Sędzia Anna Maria Wesołowska".
Ci, którzy zasłużą się ministerstwu czy ministrowi inwencją, pomysłami w reformowaniu Temidy, mogą liczyć na awanse i do rodzimych sądów wracają już nie jako szeregowi sędziowie, ale funkcyjni ze wsparciem u samej góry. Ten funkcjonujący od lat patologiczny układ jest pielęgnowany bez względu na to, kto jest ministrem sprawiedliwości i jaka opcja rządzi, bo jest wygodny dla wszystkich i zawsze znajdą się chętni do robienia szybszych karier i większych pieniędzy.
Systemowo jednak wygląda to bardzo źle: profity brane od polityka, zdanie się na jego łaskę i niełaskę, bo to on decyduje o delegacji, jej długości lub nagłym odwołaniu, wymuszają posłuszeństwo i tworzą zobowiązanie, które – jeżeli potraktujemy niezawisłość sędziowską serio – absolutnie nie powinno mieć miejsca. Jeżeli zarzuty wobec sędziów uczestniczących w aferze hejterskiej się potwierdzą, to właśnie delegacje sędziowskie będą jednym z głównych powodów powstania takiego patologicznego mechanizmu. Mądry ustawodawca powinien ten mechanizm rozmontować, znajdując bardziej autonomiczne rozwiązanie dla obu stron.