Opowieść ta stała się na tyle znana, że przepłynięcie między Skyllą a Charybdą jest synonimem trudnego wyboru mniejszego zła. I jako żywo pasuje to sytuacji wyborów, przed którymi stanęli polscy sędziowie poddani operacji zwanej reformą wymiaru sprawiedliwości. A były to wybory niełatwe, bo i ustawodawca postawił wyzwania godne pióra Homera.
Takim trudnym wyborem stały się ostatnio konkursy na wolne stanowiska w sądach powszechnych. Nader liczne, bo przez półtora roku „chomikowania" przez MS zwalnianych etatów uzbierało się ich ponad 400 i wciąż przybywają kolejne. Mimo niesprzyjającej sytuacji ogólnej zgłosiła się spora liczba kandydatów. W niektórych okręgach wręcz rekordowa, gdyż po raz pierwszy w historii zgłoszenie się na konkurs nie było faktycznie uzależnione od zgody prezesa sądu. Nic więc dziwnego, że KRS miała do rozpoznania na początek aż 1300 wniosków awansowych, czyli ponad trzy osoby na jedno miejsce. Opiniowanie kandydatów przebiegało początkowo bez problemów.
Ostatnio sytuacja się zmieniła. Wiele sędziowskich zgromadzeń odmówiło opiniowania kolejnej puli kandydatów do czasu wydania przez Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej orzeczenia dotyczącego pytań prejudycjalnych, dotyczących pośrednio także trybu wyboru KRS. Motywem było uniknięcie sytuacji, w której byliby powołani sędziowie przechodzący procedurę przed obecnym składem KRS. Podnoszone były kwestie trybu powołania sędziów do KRS jako sprzecznego z konstytucją i prawem europejskim, co miałoby skutkować koniecznością weryfikacji nominacji, może nawet podważania orzeczeń wydanych przez tych sędziów. Co prawda to gest symboliczny, gdyż KRS może obecnie procedować nawet bez opinii samorządu i tego typu posunięcia nie wstrzymują procesów nominacyjnych, niemniej warto przyjrzeć się podnoszonym argumentom.
Orzeczenie TK kończy sprawę
Jeśli chodzi o potencjalną sprzeczność z prawem europejskim, to praktyka państw UE jest w tym zakresie bardzo zróżnicowana. Przykładowo w Polsce zaaplikowano zmodyfikowany system hiszpański. W wielu krajach UE (np. w Niemczech) organ o charakterze KRS w ogóle nie istnieje, a sędziów powołują wprost politycy, a mimo to niezawisłość tamtejszych sędziów nie budzi wątpliwości. Zakwestionowanie przez TSUE polskiego trybu powoływania sędziów postawiłoby w kłopotliwej sytuacji kraje, w których wpływ polityków na nominacje sędziowskie jest większy niż u nas. Oczywiście warto postulować, by był możliwie ograniczony, jednak pozostaje kwestia, gdzie jest granica dopuszczalnego wpływu polityków.
Istotnym zarzutem stawianym obecnej KRS jest złamanie zasady kadencyjności. Oczywiście kadencja członków KRS jest chroniona konstytucyjnie. Nowa ustawa tę konstytucyjną kadencję formalnie przerwała, choć nie miało to żadnego praktycznego znaczenia. Liczona łącznie konstytucyjna kadencja sędziów z poprzedniego składu – o czym rzadko się mówi –upłynęła 29 marca 2018 r. Ustawa przesunęła tę datę na 6 marca. Niewątpliwie należy tu stosować normę wyższego rzędu, czyli konstytucyjną. W rezultacie nowy skład KRS nie mógł pracować do końca poprzedniej kadencji, czyli przed 29 marca. Pierwsze posiedzenie nowego składu KRS odbyło się 25 kwietnia, czyli już po zakończeniu konstytucyjnej kadencji poprzedników. Faktycznie więc nie doszło do złamania zasady kadencyjności. Nie powinien być to zatem skuteczny zarzut przeciwko obecnemu składowi Rady.
Istotniejszy jest tryb wyboru sędziów-członków KRS przez Sejm, co wzbudzało i wzbudza poważne wątpliwości konstytucyjne. Co prawda, nie było tu oczywistego złamania konstytucji – przepis art.187 nie stanowi wprost, kto ma wybierać sędziów do KRS. Było to złamanie dotychczasowej powszechnie przyjmowanej (również przez niżej podpisanego) wykładni, że sędziów do KRS powinni wybierać sędziowie. Trudno jednak mieć pretensje do osób, które uważają, że np. konstytucyjna zasada zwierzchności Narodu, który działa przez swoich przedstawicieli (art. 4) w powiązaniu z zasadą równowagi władz (art. 10) pozwala na wybór członków KRS przez parlament.