Szpital stał na dole nad rzeką prawie obok kopalni. Zebrało się już pod nim sporo ludzi a wciąż nadbiegali nowi. Blady strach malował przerażone twarze. Kobiety płakały, bo już szeptano o kilkudziesięciu zabitych i zawaleniu się pół kopalni. Policeman bronił wstępu do szpitala. Nie wpuszczając nikogo, tylko przed Merką otwarły się drzwi na oścież.
W białym, wielkim pokoju, na niskich noszach dogorywał Michał. Z trudem łapał powietrze, otwierając co chwila oczy, krwawa piana występowała mu na wargi. Był przykryty prześcieradłem aż pod brodę, obandażowane ręce podobne do białych kloców, leżały martwo. Twarz miał bez jednej kropli krwi. Zakonnica obcierała mu spocone czoło i usta. Ksiądz rozmawiał z doktorem pod oknem. Mdlił ckliwy zapach chloroformu.
Merka wbiła się w niego niemym krzykiem oczów, podniósł powieki, rozbłysły mu źrenice i spojrzeli w siebie w najstraszniejszy z bólów, w żal przepastny. [...]
– Nie pojadę do Polski... – zaszeptał naraz wyraźnie, usiłując podnieść głowę. – Ale ty Merka pojedziesz... ojciec tam czeka... i ziemia czeka... wyjdziesz za Franka... proszę... dobry boy... wszystko co mam jest twoje... przy świadkach... siedem tysięcy... Frank ma trzy... pobierzecie się... szyfkarty zapłacone... na mszę w starym kraju dajcie za mnie... i pogrzeb sprawcie... porządny... gospodarujcie z Bogiem...
Cisza się stała, trzeszczał jeno gromniczny knot, słuchali z zapartym tchem.
– Nie pojadę już... nie pojadę! Jęknął ledwie do słyszalnie i zesztywniał.
Sądzono, że już umarł i ludzie się porozchodzili prócz zakonnicy i Franka. Merka wciąż klęczała wpatrzona szklanemi oczami w jego twarz zwartą.
Po jakiejś godzinie, a może i dwóch, umierający podniósł oczy na obraz.
– Za coś mnie tak po krzywdził Chryste? Za co?
Łzy zaczęły mu spływać grubemi ziarnami po dogasającej twarzy.
Władysław Stanisław Reymont (1867–1925), jeden z najwybitniejszych polskich pisarzy, autor m.in. „Ziemi obiecanej" oraz „Chłopów", za których w 1924 r. otrzymał literacką Nagrodę Nobla