Drugą istotną rewolucją było stworzenie w gminach korpusu urzędników wyborczych, którzy przejęli czynności do tej pory przypisane urzędom gmin. W założeniu miało to odseparować samorządy od procesu wyborczego. Pomysł ten okazał się średnio udany, zwłaszcza że część z tych urzędników było zupełnymi nowicjuszami w dziedzinie wyborczej. Dodatkowo ustawa wyjątkowo niejasno określała podział kompetencji między urzędnika wyborczego a gminę, co powodowało liczne spory kompetencyjne. Poza tym izolacja gmin od wyborów okazała się mocno iluzoryczna, bo i tak wszelkie czynności obsługi technicznej wyborów pozostały przy gminach. Szczęśliwie większość problemów z tym związanych udało się z czasem przezwyciężyć. Urzędnicy wyborczy nabrali doświadczenia i wypracowali na ogół dobre zasady współpracy z gminami.
Trzecim istotnym elementem było powołanie nowych komisarzy wyborczych, zresztą nie wiedzieć czemu w podwojonej liczbie. Co istotne, połowa komisarzy wyborczych nie była już – wbrew dotychczasowej tradycji – sędziami. Co prawda udział sędziów w procesie wyborczym nie jest niezbędny, a wręcz można powiedzieć, że jest ewenementem na skalę europejską, niemniej fakt, że wśród komisarzy wyborczych znalazła się grupa sędziów, wydaje się pozytywem. Oczywiście komisarze wyborczy nie mają bezpośredniego wpływu na proces wyborczy, tylko go organizują i nadzorują. Dodatkowo uczestniczą w pracach komisji okręgowych, które jednak wpływu na wynik nie mają.
W tej sytuacji nie było zaskoczeniem, że opozycyjni politycy i media zaczęli napomykać o możliwości sfałszowania wyborów. Tym razem w przeciwnym kierunku. Głosy te szybko jednak ucichły wobec wyniku wyborów samorządowych, który – mimo wygranej w sejmikach wojewódzkich – nie okazał się wcale miażdżącym sukcesem partii rządzącej i każda ze stron była względnie zadowolona. W przypadku wyborów do Parlamentu Europejskiego głosów o wyborczych fałszerstwach już praktycznie nie było. Być może dlatego, że dla polskiej polityki mają one jednak stosunkowo najmniejsze znaczenie.
Podejrzenia wyborczych fałszerstw odżyły jednak przed obecnymi wyborami parlamentarnymi. Hasło „nieważne, kto głosuje, ważne, kto liczy głosy" znów zyskało na popularności. Co zaskakujące, głosy o możliwym fałszowaniu wyborów pojawiły się ze strony... polityków PiS. Jest to o tyle dziwne, że przecież nowy system wyborczy był stworzony przez tychże polityków właśnie po to, by uniemożliwić – pod względem organizacyjnym i personalnym – jakiekolwiek fałszerstwa. O ile zarzuty opozycji, że partia rządząca fałszuje wybory byłyby przynajmniej w miarę logiczne (co nie znaczy, że słuszne), o tyle zarzuty partii rządzącej, że po zmianie systemu wyborczego wybory fałszuje opozycja w granicach logiki mieszczą się z trudem.
Historia zatoczyła koło
W każdym razie historia zatoczyła koło i znów politycy Prawa i Sprawiedliwości, mimo wprowadzonych zmian ustawowych, kwestionują wynik wyborczy. Nie wnikając w szczegóły poszczególnych protestów wyborczych i zostawiając ich ocenę Sądowi Najwyższemu, zauważyć jedynie należy, że podawany w mediach główny argument protestów nieco zaskakuje. Mianowicie ich autorzy przyjęli najwyraźniej założenie, że należy złożyć protest w każdej sytuacji, gdy liczba głosów nieważnych jest wyższa od różnicy głosów, którą przegrali kandydaci ich komitetu. Innymi słowy – uważają, że wszystkie głosy uznane za nieważne powinny być zaliczone na kandydatów ich komitetu wyborczego...
Warto jednak rozważyć, czy twierdzenia o możliwości fałszowania wyborów mogą mieć – choćby teoretycznie – w ogóle jakieś oparcie w stanie faktycznym. W mojej ocenie na tak postawione pytanie trzeba stanowczo udzielić odpowiedzi przeczącej. System wyborczy jest tak skonstruowany, że w praktyce uniemożliwia fałszerstwa na skalę mogącą mieć wpływ na wynik wyborów parlamentarnych. I chyba każda osoba, która zetknęła się z systemem wyborczym, może potwierdzić, że tezy o możliwości fałszowania wyborów można włożyć między bajki. Niezależnie od tego, kto je głosi.