W minioną środę Sejm rozpoczął prace nad zmianami w Krajowej Radzie Sądownictwa. Do pierwszego czytania trafiły dwie propozycje. Rządowa i sędziowsko-poselska.Podczas prezentacji projektów na posiedzeniu plenarnym padały gorzkie słowa. Marcin Warchoł, wiceminister sprawiedliwości, mówił o końcu sędziokracji i jej zamianie na demokrację. Ostro odpowiadał Krzysztof Paszyk, poseł PSL prezentujący sędziowskie propozycje: jeśli dziś mamy sędziokrację, to projekt rządowy wprowadza pisokrację. Na nic zdały się gorzkie słowa. Obie propozycje, zgoła odmienne, spotkały się z wnioskiem o odrzucenie. W ostatecznym głosowaniu przegrali sędziowie. Ich propozycja trafiła do kosza. Posłowie będą pracować już tylko nad propozycją rządową.

Ale czy przegrali tylko sędziowie? Oni sami twierdzą, że nie. I wydaje się to bardzo prawdopodobne. Nikt nie wie albo nie chce wiedzieć, dlaczego najpierw minister sprawiedliwości, a potem i cały rząd tak bardzo uparli się na rewolucję w KRS. To prawda, minister mógł nie być zadowolony z jej działania. Niemal każdy poważniejszy projekt, który do niej wysyłał, był oceniany krytycznie. Prawdą jest też, że Radę krytykowali sami sędziowie. Zgoda na zmiany z jednej i z drugiej strony mogła jednak stać się płaszczyzną kompromisu. Sędziowie byli na niego gotowi, choć nie za wszelką cenę.

Najwyraźniej chęci do kompromisu zabrakło z drugiej strony. Gdyby taka była, projekt sędziowski mógł przecież, wraz z rządowym, trafić do komisji. Nawet jeśli władza nie wzięłaby go pod uwagę, przygotowując ostateczne sprawozdanie, zachowane zostałyby pozory. A tak większość znów pokazała, że nie liczy się z mniejszością.