Chcę, żebyście od dziś mówili na mnie »Loretta«. To moje niezbywalne prawo jako mężczyzny!" – oznajmia Stan, członek antyimperialistycznego ruchu walczącego z rzymskimi okupantami Judei. Stan stwierdza następnie, że chce mieć dzieci, a kiedy Reg, jego kolega, zauważa, że Stan jako mężczyzna nie może mieć dzieci, Stan żąda, aby Reg przestał go prześladować. Ta scena z „Żywotu Briana", filmu z 1979 r., była ostatnio często przywoływana, kiedy niektórzy oburzali się na nazywanie Michała Sz., aresztowanego przez sąd na dwa miesiące, właśnie Michałem Sz., a nie „Margot", oraz na używanie wobec niego męskiej formy.
Faktycznie, można by podejrzewać, że Michał Sz. postanowił wcielić w życie scenę z filmu grupy Monty Pythona, gdyby nie to, że prawdopodobnie w ogóle nie wie, kim byli Pythoni.
Scenę chętnie przywołują konserwatyści. Na co lewica przypomina, że film był obrazoburczy, protestowali przeciwko niemu katolicy, a bezlitośni brytyjscy kpiarze żartowali sobie w nim z Ewangelii. Jako wielbiciel talentu i humoru Monty Pythonów zwracam uwagę na dwie kwestie. Po pierwsze, „Żywot Briana" faktycznie był ostrą satyrą (jak wszystko, co firmowała grupa), ale czy wybitnie antykatolicką? Jak widać choćby po scenie ze Stanem, który chce być Lorettą – bynajmniej.
Po drugie, co być może wielu umyka, „Żywot Briana" nie jest kpiną z Chrystusa. Pythoni jednak się przed tym powstrzymali. Losy głównego bohatera toczą się na marginesie prawdziwej ewangelicznej opowieści, a Zbawiciel przemyka się gdzieś na marginesie akcji filmu.
Brian wpada natomiast w kłopoty, bo również traktowany jest jako mesjasz. Przypadkowo. Owszem, zapewne do dziś wielu katolików będzie się wzdrygać przy końcowej scenie, gdy trzech skazańców na krzyżach śpiewa wesoło „Always look on the bright side of life". Ale czy ktokolwiek z nich miałby ochotę „Żywot Briana" cenzurować albo żądać jego usunięcia z internetu? Szczerze wątpię.