Uścisk Helmuta Kohla i Tadeusza Mazowieckiego w trakcie mszy 12 listopada 1989 r. w Krzyżowej stał się symbolem polsko-niemieckiego pojednania. Dawni komunistyczni działacze wiedzieli, że tak to się może skończyć. I robili, co mogli, aby do tej sceny nie doszło. Bo przecież strach przed Niemcami był podstawą istnienia PRL.
– Kanclerz wiedział, że to musi być proces nie tylko racjonalny, ale także emocjonalny. Dlatego szukał symbolu, który w stosunkach z Polską będzie miał równie duże znaczenie, jak w stosunkach z Francją msza w Reims generała de Gaulle'a i kanclerza Adenauera czy spotkania Kohla z prezydentem Mitterrandem w Verdun – mówi „Rzeczpospolitej" ambasador Niemiec w Polsce Rolf Nikel, który w latach 1989–1994 w niemieckim Urzędzie Kanclerskim zajmował się stosunkami z Europą Wschodnią.
Jednak ludzie Czesława Kiszczaka, wówczas wicepremiera, wielokrotnie naciskali na biskupa Alfonsa Nossola, aby z liturgii mszy wykluczył moment, gdy uczestnicy podają sobie rękę na znak pokoju. Biskup opolski postawił w końcu sprawę jasno: chodzi o integralny element obrządku od II Soboru Watykańskiego, tylko papież może to w wyjątkowych przypadkach zmienić. A skoro jest nim Jan Paweł II, życzę powodzenia...
Kohl nie zawsze był przyjacielem Polski. Jako lider chadeckiej opozycji sprzeciwiał się przełomowemu traktatowi o normalizacji stosunków między RFN i Polską oraz uznaniu granicy na Odrze i Nysie, który podpisał w grudniu 1970 r. Willy Brandt. Gdy przyszło do ratyfikacji tego dokumentu w Bundestagu w maju 1972 r. wstrzymał się od głosu. Ale kiedy dziesięć lat później sam został kanclerzem, postanowił kontynuować Ost-politik socjaldemokratów.
– Kierował się wizją Adenauera, że Niemcy nie zaznają prawdziwego pokoju bez pojednania z Francją, Izraelem i Polską, przy czym każdy z tych krajów miał dla Kohla równie duże znaczenie – mówi Nikel.