W październiku 2015 roku podpisały już Transpacyficzne Porozumienie Handlowe (TTP) z grupą 11 krajów Azji i Pacyfiku: Australią, Brunei, Kanadą, Chile, Japonią, Malezją, Meksykiem, Nową Zelandią, Peru, Singapurem i Wietnamem. A przecież od 1993 roku mają już układ NAFTA z Kanadą i Meksykiem. Kolejny zawarty z UE mógłby przynieść amerykańskim firmom ogromne korzyści. Z tego punktu widzenia dobrze więc, że Obama tak się angażuje.
Należałoby tylko zapytać, gdzie był przez ostatnie trzy lata, gdy negocjacje w sprawie TTIP ugrzęzły w niekończących się technicznych ustaleniach bez żadnego politycznego wsparcia. Czy jego administracja nie była przypadkiem zbyt zajęta rozmowami z partnerami z Azji i Pacyfiku, bo TTP był dla nich ważniejszy, na co bezustannie narzekali europejscy negocjatorzy? Czy teraz nie jest to już płacz nad rozlewającym się mlekiem, jak trafnie określił troskę amerykańskiego prezydenta o stan UE Jerzy Haszczyński w komentarzu opublikowanym we wtorkowej „Rzeczpospolitej"? I czy nagła chęć przyspieszenia ze strony USA nie jest po prostu zasłoną dymną dla coraz bardziej widocznych już problemów w negocjacjach? I próbą wymuszenia ustępstw na stronie unijnej?
Negocjacje dotyczące TTIP zainaugurowano w połowie 2013 roku i od razu ustalono bardzo ambitny termin ich sfinalizowania do końca 2014 roku.
Początkowo wydawało się nawet, że to realne zamierzenie. Obie strony Atlantyku głodne były sukcesu, jakiegoś wielkiego zrywu, który pozwoliłby wepchnąć gospodarkę na nowe tory po okresie wykańczającego kryzysu finansowego z 2008 roku. Ale od początku wiadomo było, że TTIP miał być nie tylko porozumieniem handlowym, znoszącym przeszkody we wzajemnych kontaktach biznesowych. Wiele mówiono o jego wymiarze geopolitycznym: oto dwie niegdyś niekwestionowane, a dziś trochę słabnące potęgi ustalają nowy wzorzec z Sévres dla relacji handlowych na świecie.
Gospodarcze NATO
– Chiny nie będą nam narzucać swoich standardów – mówiono. I liczono, że daleko idący układ gospodarczy łączący USA z Europą zmusi wszystkich na świecie do stosowania nowych standardów wymiany handlowej, przetargów publicznych czy certyfikacji technicznej. W przyszłości musiałyby się do nich dostosować takie istniejące i rosnące potęgi handlowe, jak Chiny, Indie czy Brazylia.
TTIP miał być gospodarczym NATO, dowodem na siłę transatlantyckiego sojuszu wobec Rosji, coraz mniej obawiającej się tego oryginalnego NATO.