Wrzesień wstydu

Wszystko na to wskazuje, że jeszcze przed wybuchem wojny istniał plan ewakuacji najważniejszych instytucji państwa polskiego. To kładzie cień na ludziach, którzy mieli bronić ojczyzny.

Publikacja: 27.08.2020 15:12

Prezydent RP Ignacy Mościcki w otoczeniu przedstawicieli rządu, Sejmu i Senatu. Widoczni m.in. marsz

Prezydent RP Ignacy Mościcki w otoczeniu przedstawicieli rządu, Sejmu i Senatu. Widoczni m.in. marszałek Polski Edward Rydz-Śmigły, premier Felicjan Sławoj-Składkowski i wicepremier Eugeniusz Kwiatkowski. Warszawa, 8 stycznia 1939 r.

Foto: NAC

Pierwszy wyjechał prezydent. „Pan (Stanisław) Łepkowski, dyrektor kancelarii cywilnej telefonuje, że ze względu na bombardowanie Zamku w ciągu dnia dzisiejszego (1 września 1939 r. – piątek), Pan Prezydent wyjedzie tej nocy do wsi Błota, leżącej kilka kilometrów od miasta, na prawym brzegu Wisły, przy szosie do Falenicy, gdzie zamieszka w willi jednego ze swych znajomych. Jest to konieczne, bo Zamek nie posiada pewnego schronu przeciwlotniczego..." – zanotował w swym dzienniku wojennym premier Rzeczypospolitej generał Sławoj-Składkowski. Nie zanotował już, dlaczego nie szukano dla pana prezydenta jakiejś siedziby w samej Warszawie ze stosownym schronem, nie zanotował też, że była to informacja ściśle tajna, bo fakt wyjazdu ze stolicy pana prezydenta, wzywającego w swym orędziu naród do walki z odwiecznym, śmiertelnym wrogiem, mógł zrobić złe wrażenie na tymże narodzie. Tak zaczynał się wrzesień nieznany i do dzisiaj trudny do zrozumienia.

Z góry zaplanowana ucieczka

Już w niedzielę 3 września zapisuje Sławoj: „Pan Marszałek Śmigły zawiadomił mnie, iż wobec postępu Niemców należy przygotować ewakuację urzędów za Wisłę, na prawy jej brzeg, gdyż Marszałek przewiduje opór wojsk polskich na linii rzeki Wisła". Jak wiadomo, początkowe liniowe ugrupowanie wojsk polskich przewidywało bitwę graniczną, na całej 1900-kilometrowej długości granicy, lecz już owego 3 września Śmigły, odprawiając szefów misji wojskowej do Paryża i Londynu, stwierdził, że „front jest wszędzie przerwany. Pozostaje nam tylko odwrót za Wisłę, o ile jeszcze będzie to wykonalne". Oparcie linii obrony na Wiśle skracało front do ok. 600 kilometrów, oczywiście „o ile jeszcze będzie to wykonalne"! Jak wiadomo, tak jak wszystkie plany i wojenne manewry marszałka Śmigłego w tej wojnie, także i te zamiary i rozkazy okazały się niewykonalne.

Tymczasem w myśl wskazówek Naczelnego Dowództwa 4 września rozpoczęła się ewakuacja urzędów centralnych. Zaczęto od Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Prezydium Rady Ministrów. Dalej przygotowano eszelony dla Sejmu i Senatu, Ministerstwa Spraw Zagranicznych i wszystkich pozostałych ministerstw, Najwyższej Izby Kontroli, Najwyższego Trybunału Administracyjnego, Sądu Najwyższego i całego Ministerstwa Sprawiedliwości. Można bez ryzyka przesady sądzić, że jeśli naród polski walczył na dziesiątkach pól bitewnych i bronił swych wsi i miast, to państwo polskie po prostu sobie wyjeżdżało. Co więcej, jak wynika z dokumentów, szczegółowe plany owej ewakuacji zostały przygotowane już w lipcu, na blisko dwa miesiące przed wybuchem wojny, a dyrektor Józef Ołpiński z Prezydium Rady Ministrów osobiście wizytował miejscowości docelowe, przewidywane dla poszczególnych urzędów. Być może absurdalność całego tego planu staje się oczywista, gdy zważyć, że „policja województwa warszawskiego kierowana jest do Brześcia, policja województwa Łódź – do Lwowa, policja śląska do Brześcia, policja miasta Warszawy do Łucka. Tu również kierowana jest policja województw pomorskiego i poznańskiego".

Tymczasem do Warszawy docierają pierwsze transporty rannych z pól bitewnych i pierwsze grupy uciekinierów spod Częstochowy i z Wielkopolski. Wraz z nimi do ludzi powoli, bo powoli, jednak zaczyna docierać prawda o tej wojnie i polskiej klęsce. Tym samym pojawiają się też pierwsze oznaki dezorganizacji i chaosu, którym próbuje przeciwdziałać prezydent Warszawy major Stefan Starzyński – mimo jednoznacznych rozkazów marszałka zdecydował nie opuszczać swojej Warszawy. W miejsce nieobecnych służb porządkowych powołuje Straż Obywatelską z majorem Januszem Regulskim.

Exodus ludności cywilnej

6 września na polecenie marszałka Śmigłego płk Roman Umiastowski w radiowym apelu wezwał ludność stolicy do kopania rowów przeciwczołgowych, a młodych mężczyzn, zdolnych do walki, o opuszczenie Warszawy i udanie się na wschód, gdzie mogliby zostać wcieleni do wojska. Jak szacuje historia, z miasta wyszło 200, a może nawet 300 tysięcy ludzi. Tym samym jednak uruchomione zostały nastroje i mechanizmy panikarskie, zapychając szosy i drogi na wschód tysiącami ludzi uciekających przed wojną z całymi rodzinami i całym swym dobytkiem.

Z 6 na 7 września w najgłębszej tajemnicy opuścił Warszawę wódz naczelny, marszałek Edward Rydz-Śmigły, i udał się do Brześcia nad Bugiem, by stąd, zza murów potężnej twierdzy, dowodzić swymi armiami. Szczerze mówiąc, nie bardzo wiadomo, po co to zrobił. Prawdopodobnie, by wobec przełamania przez Niemców 7. Dywizji Piechoty gen. Janusza Gąsiorowskiego i otwarcia tym samym wolnej drogi do Warszawy nie znaleźć się w pułapce, z której nie mógłby skutecznie dowodzić.

Tyle że historia jest zgodna co do tego, że czy z Warszawy, czy z Brześcia naczelny wódz i tak niczym nie dowodził. Badacze wprost ujawniają, że udając się do Brześcia, zapomniano wziąć z Warszawy konieczne szyfry i kody, tym samym pozbawiono się jakiejkolwiek łączności z walczącymi w kraju wojskami. Obecny w Brześciu szef III Oddziału Sztabu grupy Polesie gen. Franciszka Kleeberga, płk dypl. Tadeusz Grzeszkiewicz, był świadkiem sytuacji, gdy wódz naczelny nie mógł przyjąć meldunku oficera, który przybył z pola bitwy, ponieważ... rozgrywał właśnie robra i poprosił o choćby godzinę, by go dokończyć. Grzeszkiewicz długo nie mógł się zdecydować, czy wolno mu, zawodowemu oficerowi, przyjacielowi gen. Kleeberga, ujawniać podobne wstydliwe fakty. Ale słysząc zewsząd w latach 70., że nie ponieśliśmy w tym wrześniu żadnej klęski i że żołnierz polski nie ma się czego wstydzić, nie wytrzymał i powiedział głośno w telewizyjnym programie „Świadkowie", że przede wszystkim polski żołnierz powinien się wstydzić swego naczelnego wodza. Jeśli bowiem jest prawdą, że wobec 13-krotnej niemieckiej przewagi w broni pancernej, artylerii czy lotnictwie nie mogliśmy wygrać we wrześniu, to jednocześnie nie można było przegrać tej wojny w gorszym stylu.

Z Brześcia, wobec zbliżających się już do twierdzy czołgów gen. pułkownika Heinza Guderiana, marszałek Śmigły udał się do Włodzimierza Wołyńskiego. 12 września miało miejsce wspólne posiedzenie rządu i Naczelnego Dowództwa, na którym marszałek Śmigły, jak pisał minister Józef Beck, „musiał ograniczać się do stwierdzenia, że nie jesteśmy w stanie wprowadzić w życie działań, które pozwoliłyby nam na utrzymanie pozycji". Jednocześnie marszałek poinformował uczestników narady o swojej rozmowie z 9 września z ambasadorem Francji Léonem Noëlem, który zaproponował rządowi Polski ulokowanie się we Francji zgodnie z precedensem rządu belgijskiego z 1914 r.

Zdrada sojuszników

Tegoż samego 12 września we francuskim Abbeville, Sojusznicza (francusko-brytyjska) Wojenna Rada Najwyższa zadecydowała, że wbrew wcześniejszym zobowiązaniom Polsce nie zostanie udzielona żadna pomoc w postaci ofensywy na zachodzie czy nalotów na Niemcy. Powody tej decyzji leżały w angielsko-francuskiej świadomości treści układu Ribbentrop–Mołotow z 23 sierpnia 1939 r., a także świadomości bliskiego już uderzenia sowieckiego na Polskę. Żaden z naszych „sojuszników" nie życzył sobie najmniejszego konfliktu z Rosją. Tak więc podobnie jak w sierpniu nie poinformowali nas o planowanym rozbiorze Polski, tak i teraz nie poinformowali nas o czekającej Polskę bliskiej wojnie z Rosją.

W nocy z 13 na 14 września czołowe oddziały niemieckie przeprawiły się przez Bug pod Hrubieszowem, a już rankiem 14 września minister Beck został poinformowany przez premiera Składkowskiego, że prezydent, rząd oraz Naczelne Dowództwo przenoszą się w rejon Kołomyi, Kosowa i Kut w celu zapewnienia połączenia z Rumunią... Pan prezydent w tym momencie znalazł się w Załuczu tuż obok Śniatynia, a marszałek Śmigły tego dnia, około południa, przybył do Kołomyi położonej ok. 30 km od rumuńskiej granicy. Jeszcze bliżej granicy, bo w Kosowie, ulokował się rząd. Premier gen. Felicjan Sławoj-Składkowski notował w swym diariuszu: „Urzędujemy w zarekwirowanych willach uzdrowiska i w urzędach starostwa... W samym Kosowie mieści się Prezydium Rady Ministrów, Sprawy Wewnętrzne, Wojsko, Propaganda i Skarb. W Rożnowie ulokowane zostały: Sprawiedliwość, Oświata, Komunikacja i Ministerstwo Poczt. W Kutach urzęduje Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Dyplomacja. We wsi Kniaże rozlokowano: Opiekę Społeczną, Rolnictwo, Przemysł i Handel, Najwyższą Izbę Kontroli, Najwyższy Trybunał Administracyjny, Sejm i Senat". Tak oto na obszarze niewiele większym niż Warszawa rozlokowano wszystkie urzędy centralne wleczone tu ze stolicy przez dwa tygodnie nie wiadomo w jakim celu.

Po południu 15 września notuje dalej Składkowski: „wyjeżdżam do Kołomyi do sztabu i w rozmowach z marszałkiem Śmigłym i gen. Stachiewiczem utwierdzam się w przekonaniu o zamiarze i możliwości naszego dalszego oporu. Ta bliskość granicy rumuńskiej jest denerwująca dla wszystkich". Lecz choć sama ewentualność przejścia do Rumunii wydaje się Sławojowi „denerwująca", to przecież sprawa przekroczenia granicy w tym momencie wydawała się już przesądzona. Decyzja przekroczenia granicy przygotowywana była już od dawna. W świetle wspomnień decydowała się już 9–10 września w Brześciu, gdzie znalazł się marszałek po opuszczeniu zagrożonej Warszawy. W świetle relacji opublikowanych już po wojnie decyzja ta musiała zapaść jeszcze wcześniej, skoro już 30 sierpnia kpt. Gustaw Stachowicz otrzymał rozkazy wywiezienia z Warszawy dwoma samochodami ciężarowymi mebli i prywatnego dobytku Śmigłego pod Nowy Sącz, do majątku marszałka, a następnie w pierwszych dniach września, przekroczenia granicy rumuńskiej.

Pułkownik Józef Jaklicz zanotował: „Kołomyję opuściłem po godzinie 14-tej. Na kilka kilometrów przed Kosowem oczekiwali mnie oficerowie Oddziału III-go, płk Stanisław Kopański łącznie z płk. Tadeuszem Klimeckim; zwrócili się do mnie, przedstawiając psychiczny nastrój oficerów oddziału, zgnębionych i w najwyższym stopniu zaniepokojonych sytuacją. Wojska w kraju – mówił do mnie Kopański – kontynuują walkę, natomiast sztab główny zbliża się do granicy rumuńskiej. To zbliżanie się wskazuje na jego cel, którym jest przejście Naczelnego Dowództwa na terytorium Rumunii. Oficerowie Oddziału III-go uważają, że honor wojskowy nakazuje im przedostać się do walczących oddziałów... nie zaś, w tym tragicznie przełomowym momencie chronić się na obce terytorium... Poleciłem im – zanotował Jaklicz – zająć miejsca w samochodach i jechać ze mną do Kosowa".

Sowiecki nóż w plecy

Jest wielkim pytaniem historii, jak to możliwe, by w sztabie marszałka Śmigłego, w rządzie, we wszystkich instytucjach skupionych na tzw. przedmościu rumuńskim nikt nie słyszał odgłosów zbliżającej się katastrofy. 14 września moskiewska „Prawda" opublikowała artykuł Andrieja Żdanowa: „Polska – pisał on – poniosła całkowitą klęskę wojskową, państwo polskie rozpada się, a armia polska nie stawiła niemieckiemu natarciu jakiegokolwiek znaczącego oporu". W prasie sowieckiej rozpętano wielką antypolską kampanię, lecz nie obudziło to żadnych polskich obaw. Podobnie nikogo nie zastanowiła częściowa mobilizacja Armii Czerwonej z 7 września. Pod broń wezwano 2,6 mln osób. W szkoleniu, co odnotowuje Władimir Bieszanow, wzięły udział 22 korpusy strzeleckie, trzy kawaleryjskie, trzy pancerne, 98 strzeleckich, 14 kawaleryjskich dywizji, 28 pancernych, trzy motocyklowe i jedna dywizja powietrzno-desantowa. Nikogo nie zdziwił wyjazd do Moskwy z Krzemieńca 12 września ambasadora Szaronowa. Nikogo nie obszedł jednoznaczny meldunek polskiego attaché wojskowego w Moskwie płk. Stefana Brzeszczyńskiego, który poprzez ambasadora Wacława Grzybowskiego ostrzegał, że „Sowiety uderzą na Polskę w dogodnej dla siebie chwili".

10 września ambasador Wielkiej Brytanii donosił z Moskwy, że ZSRR zamierzają siłą zająć część ziem polskich. Prasa brytyjska donosiła dalej o mobilizacji i poborze do Armii Czerwonej 4 mln żołnierzy. Meldunki, ostrzeżenia i raporty płynęły ze wszystkich stron. Niektóre tak jednoznaczne, jak informacje o sowieckim bombardowaniu Wołkowyska już 10 września czy bombardowaniu Pińska 15 września. W 1995 r. na apel telewizyjnej „Rewizji Nadzwyczajnej" o pomoc w rekonstruowaniu historii sowieckiego ataku na Polskę 17 września 1939 r. swoją relację przysłała pani Teresa Pol (z domu Błaszczyńska). Była siostrą PCK Szpitala Wojennego nr 803 w Pińsku, który został ulokowany w budynkach klasztornych odstąpionych przez ojców jezuitów. „Szpital pracował pełną parą, przyjmując kolejne transporty rannych i chorych z frontu zachodniego, gdy wczesnym świtem 15 września spadły na nasz szpital (oznakowany czerwonym krzyżem) sowieckie bomby". Każdy może się pomylić, przyjęliśmy i, dziękując za relację, wyraziliśmy, najdelikatniej, jak to możliwe, nasze wątpliwości. W odpowiedzi otrzymaliśmy miniaturowy kalendarzyk Warszawskiego Laboratorium Chemicznego za rok 1939 r. z wpisem pod datą 15 września 1939 r. – „Pierwszy nalot", lecz co więcej: z odbitką dokumentu z 7 października 1939 r. zaświadczającego, iż w dniu 15 września 1939 r. (po bombardowaniu) szpital ewakuował się z Pińska koleją przez Łuniniec, Sarny, Kowel do stacji kolejowej Turopin, a dalej już w znacznej części na własnych nogach do Czerska i Góry Kalwarii pod Warszawą. Dokument został sporządzony, podpisany i opieczętowany przez komendanta szpitala ppłk. lekarza dr. Kazimierza Marzinka. I jako taki nie budzi najmniejszych wątpliwości. A więc jednak Rosjanie uderzali już wcześniej. Tylko dlaczego nie wiedziały o tym władze polskie?

Historia od pewnego czasu dysponuje niezwykłym dokumentem. To dziennik płk. Zygmunta Wendy, wicemarszałka Sejmu, we wrześniu na prośbę Śmigłego zmobilizowanego i towarzyszącego marszałkowi przez wszystkie owe dramatyczne wydarzenia. 17 września Wenda zapisuje: „O godz. 5 rano telefonował gen. Stachiewicz o ruszeniu bolszewików. Komunikat rosyjskiego radia brzmiał, że dla ochrony interesów własnych oraz interesów ludności ruskiej i ukraińskiej, wojska sowieckie przekroczą granicę polską. Nóż w plecy!... Nasze MSZ do ostatniej chwili zapewniało neutralne stanowisko bolszewików. Wystąpienie przekreśla możliwość maszerowania na południe... Bolszewicy nie strzelają, przepuszczają dotąd nasze oddziały...".

Pytaniem, które pozostawało bez odpowiedzi, był charakter wkroczenia Sowietów na polską ziemię. Ponieważ nie strzelali, a niekiedy wręcz, tego pierwszego dnia, manifestowali przyjazne zachowania, przyjęto na naradzie w Kutach, że Rosji chodzi o ograniczenie niemieckiej strefy okupacji. Gdyby ktoś włączył radio i poszukał na falach radio Moskwa, usłyszałby tego 17 września przemówienie Mołotowa, które nie zostawiało najmniejszych złudzeń co do prawdziwych sowieckich celów: „Polska rozpadła się, nie ma już rządu. W miejscu uznanego przez cały świat państwa utworzyło się jakieś »dzikie terytorium« zamieszkałe przez zagubione i bezbronne narody. Weźmiemy je pod ochronę, zapewnimy życie w pokoju, damy im najlepszy na świecie rząd...".

Ucieczka władz do Rumunii

Pozostawało zdecydować, co robić dalej. Do godziny 16 trwały dramatyczne dyskusje. Stanowiska wahały się od koncepcji przebijania się do Lwowa, do zwycięskich oddziałów gen. Kazimierza Sosnkowskiego, choćby przyszło polec – ale w kraju, po koncepcję skorzystania z oferty francuskiej i jak najszybszego przedostania się do Paryża, by stamtąd dalej prowadzić wojnę. Problem polegał na tym, że z garstką żandarmów i policjantów trudno było realnie myśleć o przebijaniu się pod Lwów. Tym bardziej że Śmigły nie miał żadnej łączności z Sosnkowskim i nie wiedział, co ich czeka na miejscu.

Maleńkie letniskowe Kuty stały się oto widownią największego dramatu w całych chyba polskich dziejach. Liczyły ledwie 7,5 tys. mieszkańców, z tego 1,6 tys. Polaków, 2 tys. Ukraińców, 3,4 tys. Żydów i 500 Ormian. „Kuty – jak zapisano w »Roczniku Strzeleckim za rok 1933« – to miasteczko w uroczej dolinie Czeremoszu, wśród gór, lasów i sadów przy granicy rumuńskiej. Ciepła stacja klimatyczna wzniesiona 338 metrów nad poziomem morza. Kuty słynne są ze wspaniałych owoców i radioaktywnych kąpieli w Czeremoszu. W miejscu kilka dobrych restauracyj oraz szereg will i pensjonatów. Koszty utrzymania bardzo niskie (3 do 6 złotych dziennie)". Tyle że w tych dramatycznych dniach do kilkutysięcznego miasteczka przybyło kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Spali na ulicach, na ławkach, w samochodach. Droga z powiatowego Kosowa do Kut, ledwie 10 kilometrów, pokonywana była przez najmniej 12 godzin. Tędy, zdawało się, jechała cała Polska. Co pewien czas policja usuwała z drogi do rowów pojazdy, które odmówiły dalszej służby, najczęściej z braku benzyny, ale i tak pozostałe jechały w trzech rzędach.

O godzinie 16. zapadła decyzja, że prezydent i cały rząd 17 września przekroczą granicę polską. Wódz naczelny zdecydował, że on z wojskiem przejdą granicę tylko w takiej sytuacji, gdy ustępować będą przed wkraczającymi do Kut oddziałami sowieckimi. Nigdy inaczej...! Lecz w tym momencie dyrektor Wacław Żyborski z MSW poinformował obecnych, że telefonował starosta ze Śniatynia z informacją, że właśnie bolszewicy wkraczają do miasta i że zamknęli przejście graniczne do Rumunii. Do dzisiaj nikt nie wie, kto naprawdę zadzwonił. Ale nagle wszelkie wcześniejsze i szlachetne postanowienia wzięły w łeb. Zdecydowano, że we wsi Czerchanówka, między Kosowem i Kutami, kolumna rządowo-państwowa czekać będzie na swój sygnał do wyjazdu. Skoro bowiem bolszewicy są już w Śniatyniu, to wieczorem będą w Kołomyi i w Kosowie. A stąd już tylko kilka kilometrów do Kut. „Jesteśmy niespokojni – notuje premier Sławoj-Składkowski – bo całe nasze siły to tylko kilkudziesięciu żandarmów. O 18-tej wyjazd z Kut. Wreszcie ruszamy. Sztab już przejechał. Pan Marszałek jest spokojny, ale twarz ma zupełnie szarą". „Kolosalna ilość kolumn ciężarowych i osobowych. Do przeprawy przybyliśmy o 1.30 w nocy" – zapisuje płk Wenda.

Na samym środku mostu na Czeremoszu ustawione zostało stanowisko dla starosty kaliskiego majora Stefana Soboniewskiego. Miał regulować całym ruchem i dbać, by nie dochodziło do przestojów. „Nie padało. Noc była jasna. Co to by było, myślałem z niepokojem, gdyby teraz zaatakowały sowieckie samoloty. Bo ludzie szli i szli. Tysiące, dziesiątki tysięcy ludzi. Nie wiem ilu. Może 30, a może 50 tysięcy. Szli z opuszczonymi głowami. Bez jednego słowa, bez łez i głośnego płaczu. Nie płakały nawet dzieci. Stałem tak od 17-tej, w niedzielę 17 września, do 7.30 w poniedziałek. I tego nigdy nie zapomnę. Najtragiczniejszy obraz w całym moim życiu... Około północy widzę: jedzie Pan premier z ministrem Antonim Romanem. Już po pierwszej, zawiadamiają mnie, że jedzie Naczelny Wódz. Nie mogłem uwierzyć. Jak to? Hetman opuszcza walczące wojska? Nie mogłem uwierzyć...! Do dzisiaj nie mogę!".

Wenda zapisał, że marszałek był bardzo przygnębiony. Już po rumuńskiej stronie mostu siedział sam w samochodzie, nie chciał nawet herbaty. Czekał, aż skończy się ewakuacja formacji wojskowych. Wreszcie przejechał sztab, po nim skarbiec wawelski, Fundusz Obrony Narodowej, wozy z pożyczką złota na wojnę, wreszcie na końcu wielki obóz samochodowy lotników z gen. Władysławem Kalkusem na czele. Czy Śmigły, siedząc tak w milczeniu (podobno przez ponad 5 godzin!), myślał jeszcze o powrocie do walczącego kraju? Rozważał wszystkie racje? Nie wiemy i pewnie nigdy się już nie dowiemy. Być może nie dowiedział się nawet tego, że Rosjanie z niego zakpili. Weszli do Kut dopiero 21 września, pięć długich dni później, nadając jego pospiesznemu wyjazdowi z walczącej Polski wszystkie cechy panicznej ucieczki.

I tak pozostał po nim w historii tylko wrześniowy wstyd.

Dariusz Baliszewski

zmarł 10 sierpnia br. Powyższy artykuł pierwotnie ukazał się na łamach „Uważam Rze Historia" nr 9/2019

Pierwszy wyjechał prezydent. „Pan (Stanisław) Łepkowski, dyrektor kancelarii cywilnej telefonuje, że ze względu na bombardowanie Zamku w ciągu dnia dzisiejszego (1 września 1939 r. – piątek), Pan Prezydent wyjedzie tej nocy do wsi Błota, leżącej kilka kilometrów od miasta, na prawym brzegu Wisły, przy szosie do Falenicy, gdzie zamieszka w willi jednego ze swych znajomych. Jest to konieczne, bo Zamek nie posiada pewnego schronu przeciwlotniczego..." – zanotował w swym dzienniku wojennym premier Rzeczypospolitej generał Sławoj-Składkowski. Nie zanotował już, dlaczego nie szukano dla pana prezydenta jakiejś siedziby w samej Warszawie ze stosownym schronem, nie zanotował też, że była to informacja ściśle tajna, bo fakt wyjazdu ze stolicy pana prezydenta, wzywającego w swym orędziu naród do walki z odwiecznym, śmiertelnym wrogiem, mógł zrobić złe wrażenie na tymże narodzie. Tak zaczynał się wrzesień nieznany i do dzisiaj trudny do zrozumienia.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie