W dyskusji na temat ordynacji wyborczej, zapoczątkowanej postulatem posła Kornela Morawieckiego, szlachetne idee podpowiadają nieadekwatne rozwiązania. Z jednej strony warto docenić tęsknotę za lepszym systemem. To jak najbardziej uzasadniony efekt patologii obecnego sposobu wybierania posłów. Jednak przejawem tej tęsknoty jest próba przedstawienia terapii, która wcale nie wynika ze szczegółowej podpartej faktami diagnozy. Do tego takiej terapii, która najwyraźniej odpuszcza sobie przetestowanie możliwych skutków proponowanych lekarstw. Tymczasem wcale nie jest trudno sprawdzić, jakie są realia propozycji zgłaszanych przez Kornela Morawieckiego oraz – w opozycji do niego – przez Bartłomieja Michałowskiego.
Podejrzany system
Rozwiązanie, pięknie nazwane przez marszałka seniora ordynacją wolnościową, jest w istocie tożsame z głosowaniem blokowym stosowanym w Polsce do czasu uchwalenia kodeksu wyborczego w wyborach senackich oraz w wyborach rad gmin mniejszych niż 20 tysięcy mieszkańców. Szczegółowe badania zachowań wyborców, strategii partii i losów kandydatów pokazują, że jest to system wyjątkowo podejrzany. W zasadzie nadaje się tylko do tego, aby trzymać go w formalinie w muzeum patologii wyborczych.
Rzecz w tym, że uruchamia on skomplikowaną grę w trójkącie partie–kandydaci–wyborcy. Kluczem jest tu rzeczywiście swoboda ekspresji, którą system daje wyborcom, pozwalając im postawić kilka krzyżyków. Część wyborców używa jej, owszem, do wyrażenia swoich wątpliwości i rozłożenia poparcia dla kandydatów różnych partii. Część z kolei zadowala się postawieniem jednego krzyżyka przy wybranym kandydacie, tak jak w innych wyborach. Jednak największa grupa wyborców kieruje się przede wszystkim lojalnościami partyjnymi i głosuje wyłącznie na kandydatów ulubionego ugrupowania.
Te trzy zjawiska wymuszają na partiach i aktywistach społecznych stosowanie nieoczywistych strategii – czy to przy wystawianiu kandydatur, czy zachęcaniu do głosowania. Strategie te zapętlają się ze wzorami zachowań, a dopiero wszystko to razem tworzy mechanizm generujący ostateczny wynik.
Wyniku tego nie sposób uznać za optymalny z punktu widzenia któregokolwiek z kryteriów stosowanych do oceny systemów wyborczych. A już zupełnie nie z perspektywy sensownej równowagi takich kryteriów czy próby zdrowego ich połączenia. Być może modele matematyczne, na które – w obronie takiego systemu – powołuje się prof. Andrzej Kisielewicz, tworzą jakieś nadzieje. Lecz realnie wyniki głosowania pokazują, że zwycięzcy mogą liczyć na poparcie jeszcze niższe od tego, które jest zwykle udziałem wybranych zarówno w systemie brytyjskim, jak i obecnym sejmowym. Nie jest to jednak bynajmniej obrona jednego czy drugiego – to tylko ostrzeżenie, że są systemy gorsze od obu.