Chodzi o ten fragment: „pieniądze dla Polski, które będą w budżecie (2021–2027) ostatecznie zapisane, wszystko na to wskazuje, zostaną zamrożone, ze względu na łamanie praworządności. Po 2019 roku, i po wyborach parlamentarnych, wrócimy do tego i odmrozimy unijne środki dla Polski".
Nic szokującego jednak w tym nie ma. Rzeczywiście, Komisja Europejska zaproponowała, aby budżetowi na lata 2021–2027 towarzyszyło nowe rozporządzenie, które przewiduje możliwość zawieszenia wypłaty pieniędzy krajowi, w którym stwierdzi się zagrożenie praworządności mające skutki dla wydawania unijnych pieniędzy. Czyli np. jeśli uzna się, że sądownictwo jest upolitycznione, to stwarza to zagrożenie dla rozpatrywania ewentualnych spraw o korupcję związaną z unijnymi funduszami.
Wniosek w tej sprawie przygotowywałaby Komisja Europejska, a decyzję podejmowała unijna Rada (państwa członkowskie), ale tzw. odwróconą większością głosów. Czyli w praktyce mniejszością kwalifikowaną, bo do odrzucenia propozycji Rady potrzebna była większość państw członkowskich. Samo rozporządzenie musi być jeszcze przyjęte, do tego potrzebna jest większość głosów.
Wszystko wskazuje na to, że taka się znajdzie, bo nawet sojusznicy Polski nie widzą powodu, żeby to blokować. Nie chcą ściągać na siebie podejrzeń. Może natomiast w toku negocjacji zmienić się nieco treść tego rozporządzenia, w tym również metoda głosowania nad zamrożeniem funduszy.
Jeśli jednak analizujemy stan obecny przy zachowaniu obecnego nastawienia Komisji Europejskiej oraz obecnego rozkładu sił w unijnej Radzie, to zamrożenie funduszy jest bardzo prawdopodobne. Vera Jurowa, unijna komisarz sprawiedliwości, powiedziała „Rzeczpospolitej", że gdyby takie rozporządzenie funkcjonowało teraz, to Polska straciłaby fundusze.