Tak funkcjonuje holenderska polityka, w której decyduje nie sam wynik wyborczy, lecz zdolność koalicyjna partii politycznych. Geert Wilders ze swoją Partią Wolności jej nie ma, gdyż wszystkie liczące się ugrupowania polityczne zapowiedziały już dawno, że nie mają zamiaru z nim współpracować. Takie deklaracje są gwarancją, że Holandia nie wyjdzie z UE i nie zdelegalizuje islamu, co proponuje Wilders.
Ale nie będzie już taka sama. Holandia od dawna skręca w prawo i jest to zasługa Geerta Wildersa, który w dobie kryzysu imigracyjnego w Europie zyskuje zwolenników.
Konflikt z Turcją
W dodatku obecna kampania wyborcza toczy się w warunkach ostrego konfliktu z Turcją, krajem muzułmańskim, z którego pochodzi niemal 400 tys. imigrantów w Holandii. Zdecydowana reakcja rządu Marka Ruttego zakazującego tureckim politykom wystąpień wyborczych w Holandii stała się elementem strategii wyborczej sił przeciwnych ideologii głoszonej przez Geerta Wildersa.
Miała zdjąć nieco wiatru z żagli prawicowych populistów. Wilders, jak i wszystkie inne partie, poparł decyzję rządu. – Nikt nie jest w stanie ocenić, kto może odnieść wyborcze korzyści z konfrontacji z Turcją – tłumaczy „Rzeczpospolitej" Jan Wiersma z think tanku Clingendael. Z ostatnich przedwyborczych sondaży wynika, liberalna Partia Ludowa na rzecz Wolności i Demokracji premiera Ruttego liczyć może na 26 miejsc w 150-osobowym parlamencie. Zaledwie jeden mandat mniej miałoby ugrupowanie Wildersa. Wynik może być jednak zdecydowanie bardziej korzystny dla Partii Wolności, która może wybory wygrać i stać się najsilniejszym ugrupowaniem
– Niewykluczone, że w takiej sytuacji większość w parlamencie uzna, że należy powierzyć misję tworzenia rządu Geertowi Wildersowi – mówi Wiersma. Nie będzie w stanie znaleźć partnerów koalicyjnych i wtedy misję tę otrzyma Mark Rutte, przywódca drugiej co do wielkości partii politycznej. W takim scenariuszu nowy rząd byłby prawdopodobnie koalicją czterech ugrupowań: liberałów, chrześcijańskich demokratów, progresywnych liberałów oraz Zielonych. Rutte pozostałby na stanowisku premiera mimo straty kilkunastu miejsc w parlamencie.