Po podliczeniu ponad 99 proc. głosów Centralna Komisja Wyborcza Mołdawii informowała w poniedziałek, że wybory parlamentarne z ponad 33-procentowym wynikiem wygrała Partia Socjalistów (PSRM). Opowiadające się za integracją gospodarczą i polityczną z Rosją ugrupowanie zdobywa w ten sposób 33 ze 101 mandatów. To oznacza, że nie będzie mogło utworzyć samodzielnego rządu.
Wywodzący się z tego ugrupowania prezydent Mołdawii Igor Dodon oświadczył, że wszystko się rozstrzygnie w ciągu najbliższych dwóch tygodni i że „niczego nie można wykluczyć". Ale to jednak nie on rozdaje karty w nieco ponad 3,5-milionowym kraju.
Chodzi o miliardera Vladimira Plahotniuca, uważanego za szarą eminencją mołdawskiej polityki. Stoi na czele Partii Demokratycznej (PDM), która rządzi Mołdawią de facto od 2013 roku. Formalnie nie zajmuje żadnego stanowiska i nie jest nawet posłem, ale w Kiszyniowie nikt nie ma wątpliwości, że to od niego będzie zależał skład przyszłego rządu. – Ten człowiek kontroluje dzisiaj rząd, sądy, prokuraturę i media – mówi „Rzeczpospolitej" kiszyniowski politolog Alexei Tulbure, były ambasador Mołdawii w ONZ i Radzie Europy. – Zrobi wszystko, by utrzymać władzę.
Partia mołdawskiego oligarchy zajęła drugie miejsce i zdobyła 31 mandatów. Plahotniuk oświadczył, że jest gotowy do rozmów na temat koalicji ze wszystkimi partiami, które przekraczają próg wyborczy. Nie może jednak liczyć na koalicję z opozycyjnym proeuropejskim blokiem ACUM (27 mandatów). Liderzy tego ugrupowania Andrei Nastase i Maia Sandu oskarżyli kilka dni temu władze w Kiszyniowie o zatrucie ich rtęcią. Była minister edukacji Sandu w poniedziałek oświadczyła, że były to „najbardziej niedemokratyczne wybory w historii Mołdawii". Zapowiedziała też protesty.
Pozostaje więc partia Sor, która zaskoczyła wszystkich swoim 9-procentowym wynikiem. Będzie miała siedem mandatów. Na czele tej partii stoi biznesmen Ilan Sor, burmistrz niewielkiej miejscowości Orhei.