- Kiedy szef Muzeum Powstania Warszawskiego (Jan Ołdakowski - przyp.red.) zaprasza czołowych dziennikarzy izraelskich do Warszawy i okazuje się, że oni nie wiedzą, że w Auschwitz byli także Polacy, że mieli numery, nie byli pracownikami obsługi, byli takimi samymi ofiarami, jak Żydzi, to pokazuje to, jak są dalekie zaległości, jak głębokie zaległości w budowaniu porozumienia i w budowaniu wiedzy faktycznej - stwierdził prezydencki doradca, komentując konflikt dyplomatyczno-historyczny na linii Polska-Izrael, wywołany budzącą kontrowersje nowelizacją ustawy o IPN.

- W jednej z dyskusji telewizyjnych, gdy ktoś zarzucił przedstawicielowi Platformy (Obywatelskiej), że oni w okresie ośmiu lat swoich rządów nie zadbali o ochronę wizerunku Polski, poseł siedzący tam powiedział, że w ponad 900 przypadkach placówki dyplomatyczne w okresie tamtych rządów interweniowały. To znaczy, że mieliśmy do czynienia nie z przypadkowym używaniem tego określenia, tylko z systemowym. Że istnieją na świecie środowiska, które systematycznie chciały Polakom "dorabiać gębę" współtwórców czy nawet twórców Holokaustu. Że istnieją środowiska, które chciałyby doprowadzić do tego, żeby świat zapomniał, kto Holokaust zaprojektował, kto go wykonywał na podbitych ziemiach, który chciałby nas opieczętować - powiedział Zybertowicz.

Profesor przypomniał, że opowiadał się poprawieniem treści nowelizacji jeszcze zanim ta została przyjęta przez Senat i podpisana przez prezydenta Andrzeja Dudę (który w trybie następczym wysłał ją także do Trybunału Konstytucyjnego). - Ale to wszystko, co się wydarzyło, skala antypolonizmu, jaka pojawiła się w mediach, m.in. amerykańskich i ten straszny, fałszywy film ("Pójdę do więzienia" Fundacji Rodziny Rudermanów - przyp. red.), sam fakt, że taki straszny film komuś strzeliło do głowy nakręcić, pokazuje, że paradoksalnie jakieś działanie ze strony polskiego państwa było niezbędne - ocenił Zybertowicz.