Smoleńsk. Ziemia przeklęta

Polacy nigdy nie zdołali przemienić Wschodu, chociaż ta myśl ciągle chodziła im po głowie i pobudzała do najśmielszych czynów. Za to Wschód przemieniał ich życie bardzo często – aż w pewnym momencie postanowił im pokazać, że może ich po prostu zabić.

Aktualizacja: 27.12.2015 10:12 Publikacja: 23.12.2015 12:47

Smoleńsk. Ziemia przeklęta

Foto: Plus Minus, Mirosław Owczarek

Bardzo długo bałem się Wschodu i zupełnie świadomie nie chciałem tam jechać. Jeszcze jako całkiem dorosły człowiek mówiłem sobie: nigdy się w tamte strony nie zapuszczę. Jeśli gdziekolwiek mnie ciągnęło, to najczęściej na Południe, o ile była taka konieczność, to także na Zachód.

Od powstania państwa polskiego Wschód jest dla nas przede wszystkim wyborem niedokonanym, wielką geopolityczną opcją, którą odrzuciliśmy, chyba całkiem świadomie. To po prostu antyteza Rzymu i my na początku naszej historycznej drogi z tej alternatywy nie skorzystaliśmy.

Opętanie w klasztorze

Potem jednak Wschód przybrał dla nas bardzo groźne oblicze – zostaje zalany przez mongolskich stepowych barbarzyńców. Dla regionu jest to absolutny dramat.

Ale po Kulikowym Polu przewagę nad Złotą Ordą zdobywa Wielkie Księstwo Moskiewskie, a dzięki związkom z Wielkim Księstwem Litewskim Rzeczpospolita zyskuje dostęp do rozległych terenów na Wschodzie po Morze Azowskie. Dzięki tej nowej przestrzeni w XVI i XVII wieku masy zagrodowej szlachty z Mazowsza, Podlasia czy innych stron ruszają na Wschód jak do swej Ziemi Obiecanej, nad Dniepr, nad Don, aż do Krymu – jedni szukają przygód, inni są żądni wojaczki, jeszcze inni liczą na nową ziemię pod uprawę.

Siła tego cywilizacyjnego impetu była absolutnie zadziwiająca, bo nawet wtedy, kiedy już państwo Polaków i Litwinów, I Rzeczpospolita, zostało pokonane przez rosyjskie imperium, to ten polski sposób życia istniał na Wschodzie nadal, zamknięty w kapsułach majątków dworskich, ich bibliotekach, galeriach obrazów, porcelanowych nakryciach, ogrodach, stadninach.

Ów polski sielski świat kresowy skończył się dopiero definitywnie wraz z pierwszą wojną światową i rewolucją bolszewicką. Wschód pokazał nam historyczny kres naszej żywotności, co w sensie naszej tożsamości musiało nas niebywale osłabić, odebrać pewność siebie; a potem postanowił nas po prostu zabić. Albo przynajmniej pokazać nam naocznie taką możliwość, bliskie prawdopodobieństwo naszej definitywnej śmierci, tak jakby chciał nam przez to powiedzieć – myśleliście, że możecie mnie przemienić na swoją modłę, zarazić tą waszą wolnością, ale jesteście za słabi, nie udało się, a teraz ja mam władzę nad wami totalną i mogę, jeśli zechcę, was wszystkich pozabijać, strzałem w tył głowy, w jakimś podsmoleńskim lasku, urządzić wam mogę w Katyniu rzeź.

Jednym z najbardziej fascynujących przykładów literackiego potraktowania owego polskiego doświadczenia Wschodu jest arcydzieło Jarosława Iwaszkiewicza „Matka Joanna od Aniołów". Napisane w roku 1943, podczas niemieckiej okupacji, opowiadanie pisarz wydał dopiero kilka lat później, w 1946. Nie jest do końca jasne, co się działo z rękopisem w międzyczasie, a przede wszystkim nie wiadomo, czy na jego ostateczny kształt nie mogła mieć wpływu kilkudniowa wizyta, którą w świetle łuny nad dopalającą się Warszawą Ferdynand Goetel złożył w Stawiskach we wrześniu 1944 roku.

Opowiadanie Iwaszkiewicza opowiada mroczną historię opętania przez demony mniszek, urszulanek, w klasztorze w Ludyniu, który autor ulokował na odległych kresach Rzeczypospolitej, mianowicie na ziemi smoleńskiej, oraz nieudaną próbę przepędzenia demonów przez wileńskiego jezuitę, egzorcystę, ojca Suryna, kończącą się dla niego samego tragicznie.

W pierwszych zdaniach swojego opowiadania Iwaszkiewicz wplata ważną historycznie informację, że ludyński klasztor sióstr urszulanek, ten, który później zostanie przejęty przez demony, został ufundowany w 1611 roku przez żonę Zygmunta III Wazy, królową Konstancję Habsburżankę. Nie można tej z pozoru całkiem pobocznej informacji przeoczyć, faktycznie bowiem był to czas dla Rzeczypospolitej, ale także dla państwa moskiewskiego, zupełnie wyjątkowy. Chodzi o wojnę polsko-rosyjską.

Wielu historyków wskazywało na to, że wojna ta była niepodobna do wszystkich poprzednich, które toczyli polscy królowie wcześniej z rosyjskimi carami. Wcześniej chodziło o zabezpieczenie wschodniej flanki Rzeczypospolitej. Tym razem w grę wchodziło zdobycie samej Moskwy. Był to kulminacyjny moment tego wyjątkowego polskiego doświadczenia Wschodu, kiedy Polacy uwierzyli, że mogą ostatecznie ów Wschód odmienić. Odzyskanie Smoleńska i osadzenie na tronie cara królewicza Władysława, syna króla Zygmunta III Wazy, mogły faktycznie wyglądać na moment wielkiego triumfu Rzeczypospolitej, której udało się nie tylko pokonać wroga, ale też doprowadzić do sytuacji, w której Wschód zostanie ostatecznie przemieniony na polski, a nie na ruski sposób. Wyprawa ta ostatecznie jednak zakończyła się klęską.

Pogranicze dobra i zła

W zapiskach Iwaszkiewicza znaleźć możemy następującą uwagę: „elementy rosyjskości – jest tu wiele elementów Wschodu, buddyzmu, lamaizmu, religii Sziwy – które do nas przenikały w słabym stopniu i wpływu na życie większego nie miały. Stąd życie nasze – nawet religijne – było zawsze powierzchowne i nerwowe, stąd trzeba było Matkę Joannę umieścić pod Smoleńskiem, bo pod Częstochową nic by z tej fabuły nie wyszło" (11 września 1968).

Tak więc dopiero na pograniczu dwóch królestw, dwóch światów, kwestia walki dobra i zła, najważniejsza kwestia z punktu widzenia ludzkiego życia, ale także dla historii ludzkości, uwidocznić się może najbardziej wyraziście. Kiedy ojciec Suryn chce, aby matka Joanna poszła za nim drogą, którą jej wskaże, a która wyprowadzi ją z ciemności, ona z pogardą rzuca mu całą swoją straszną prawdę: „Dokąd wiedziesz, stary klecho? Chcesz tylko, abym się uspokoiła, opanowała, zszarzała, zmniejszyła się, była dokładnie taka sama jak wszystkie inne mniszki... ty mnie chcesz upodobnić do tysięcy, tysięcy ludzi, jacy błądzą bez celu po świecie! Chcesz mnie widzieć modlącą się z rana, w południe i wieczorem, chcesz, abym jadła fasolę w oleju, codziennie, codziennie. I co mi za to obiecujesz? Zbawienie? Ja nie chcę takiego zbawienia". Matka Joanna pragnie świętości, prawdziwej, absolutnej świętości, przebóstwiającej człowieka świętości, stopienia się ze światłością wiekuistą – a skoro nie jest to możliwe, to woli być już potępiona.

Jakie to ruskie, święto-ruskie, prawosławne rozumowanie, i jakie to jest całkowicie obce łacińskiej duchowości, gdzie każdy może dążyć do świętości i świętym być! W tych słowach zawiera się cały stosunek Rosji do Zachodu. Opanowanie, pokora, dyscyplina, wyciszenie, cierpliwe oczekiwanie, ufność – wszystkie te wartości zachodniego, chrześcijańskiego życia zostają odrzucone z powodu tego jednego, gwałtownego i kompletnie nieosiągalnego marzenia, idei świętości.

Przebóstwienie człowieka

Dla mnie matka Joanna od Aniołów, w końcu jednak córka smoleńskiego kniazia Bielskiego, zapewne o przodkach arcyprawosławnych, w tym odrzuceniu zwykłego, cichego życia, w ekstatycznym pragnieniu świętej wielkości, które prowadzi ją do świadomego oddania się absolutnemu złu, wyraża samą istotę duchowości prawosławia i Rosji. Niektórzy tę istotę nazywać będą dyktatem idei, który później umożliwił wykształcenie się historycznej triady: prawosławie – Rosja – komunizm. W tym dyktacie idea, w tym wypadku świętość, przebóstwienie człowieka, zostaje umiejscowiona tak wysoko, iż musi stać się przyczyną upadku. W prawosławiu pozostaje ideą naczelną, najważniejszym wyznacznikiem, ale jej absolutny charakter, który nie toleruje kompromisów, sprawia, że dla śmiertelnika z krwi i kości staje się w praktyce niedostępna.

Ten dramatyczny rys prawosławia określa w znacznym stopniu rosyjską duchowość, jej rozumienie rzeczywistości oraz przypisywany jej negatywny status. Świętość czy szerzej – idea naczelna (bo przecież mowa tutaj tak samo o prawosławiu, jak i o rosyjskim komunizmie) niszczy sens ludzkiej egzystencji. Aktualna rzeczywistość ludzka nie zawiera żadnej wartości, bo nie ma w niej świętości. Człowiek rozdarty jest między ideą niedostępnej świętości a pozbawioną wszelkiej wartości rzeczywistością dnia codziennego. Dlatego w imię tejże świętości właśnie, idei, człowiek może w tej pozbawionej sensu rzeczywistości do woli się tarzać, kopać innych, kłamać, pluć, złorzeczyć, rwać włosy z głowy, może ją do woli przeklinać i bezcześcić, wpatrując się cały czas w jasny blask świętości, który dobiega do niego z wieczności.

W tym właśnie zawiera się istota różnicy między prawosławną, rosyjską duchowością, którą później żywił się komunizm, a łacińską Europą. I wydaje mi się bardzo interesujące, że Iwaszkiewicz nie tylko podjął się opisania tego problemu w swoim opowiadaniu, ale bardzo się uparł, aby walka między tymi dwoma światami, między zbawieniem a potępieniem, dobrem i złem rozegrała się akurat na ziemi smoleńskiej.

Pamiętajmy, że w końcu jezuita, łacinnik, ojciec Suryn został powalony przez smoleńskie demony i stracił swoją duszę. I Polacy nigdy nie zdołali przemienić Wschodu, chociaż ta myśl ciągle chodziła im po głowie i pobudzała do najśmielszych czynów. Za to Wschód przemieniał ich życie bardzo często, czasami też bardzo ciężko, aż w pewnym momencie postanowił im pokazać, że może ich po prostu zabić.

Stałym motywem europejskiej kultury jest kwestia uwodzicielskich uroków Wschodu oraz jego słodkich, rozkładających, trujących woni, zdolnych otumanić nawet najbardziej trzeźwe umysły. Jest taki tekst Zygmunta Kubiaka pod dziwacznym na pierwszy rzut oka tytułem „Kleopatra a sprawa polska".

Historia królowej Egiptu, a raczej jej gwałtownych związków z rzymskimi wodzami, jest najbardziej chyba ciekawym i najbardziej znanym przykładem wielkiego problemu niszczących uroków Wschodu. Zastanawia, jak szybko zachwyt rzymskiego tłumu nad jej wjazdem do Rzymu razem z Cezarem przerodził się w żywą nienawiść. Kleopatra stała się obiektem autentycznej wrogości Rzymian, od razu dostrzegli jej niebezpieczną obcość, która pod postacią uwodzicielskiego czaru potrafiła przeniknąć do serc rzymskich wodzów i przemieniać ich dusze. Mówiąc wprost, Kleopatra miała bardzo niebezpieczną broń – zdolność zabijania łacińskiego świata, łacińskiego ducha.

Lista zarzutów wobec wschodnich sił rozkładu mogła być długa: okrucieństwo, gwałtowność, niezdyscyplinowanie, skłonność do wulgarnego rozmiłowania w bogactwie i luksusie, podstępność, kłamstwo, zniewieściałość czy wręcz nadmierna władza kobiet. W jakiś sposób dla mieszkańców Rzymu Kleopatra personifikowała wszystkie te straszne i odpychające cechy Orientu.

Tym, który pozostał całkowicie odporny na powaby Kleopatry, na uwodzicielskie wschodnie piękno, okazał się Oktawian. Zwyciężyła jego łacińska oschłość oraz praktyczność. Chciał panować nad Wschodem, a nie ulegać egzotycznym emocjom. Geniusz i wielkość Oktawiana polegały na tym – i o tym jest tekst Kubiaka – że zrozumiał doskonale, iż Rzym łaciński nie zapanuje nad Wschodem, jeśli sam się nie zmieni.

Dlatego wielkim, epokowym dziełem Oktawiana nie było to, że potrafił zdobyć władzę, ale że nadał Rzymianom nową polityczną formę cesarstwa, nowy typ jedności ugruntowanej wszakże na starych wartościach republiki, dzięki czemu Rzym panował nad Wschodem i nad całym śródziemnomorskim światem przez wieki nie tylko militarnie, ale także duchowo i politycznie.

Dokładnie takiego dzieła przemiany zabrakło Polakom i dlatego nasze doświadczenie Wschodu zakończyło się klęską. Polakom po prostu wydawało się, że za każdym razem, kiedy w swej historii próbowali się zmierzyć ze Wschodem, wystarczy, że pozostaną tacy, jacy są, z całą prostolinijnością, pobożnością, umiłowaniem wolności, by ten Wschód przemienić, zapanować nad nim. I ten fatalny błąd, może z jedynym wyjątkiem Józefa Piłsudskiego w pierwszej połowie XX wieku, powtarzają aż do chwili obecnej. Tymczasem, aby przemienić Wschód, musieliby nie tylko wykazać się militarnym męstwem, jak za czasów Stefana Batorego czy Zygmunta III, ale dokonać także zasadniczej przebudowy swojego sposobu politycznego życia, tak by własne wartości uczynić odpornymi na działanie rozkładowych sił płynących ze Wschodu.

Goetel w Stawiskach

Scenę, która kończy moje rozważania nad Smoleńskiem i matką Joanną od Aniołów, wyobrażam sobie w następujący sposób. Jest kolejny październikowy dzień roku 1944. W Stawiskach jest już zupełnie ciemno, kiedy ostrzegawczo zaczynają ujadać gospodarskie psy. Domownicy z niepokojem wypatrują przez okna zbliżającej się aleją postaci. Wiadomo, że szczególnie teraz, w panującym chaosie dogorywającego powstania, okolica pełna jest rozsierdzonych Niemców, nieobliczalnych własowców, band zwykłych złodziei oraz po prostu zdesperowanych, gotowych na wszystko uciekinierów.

Na szczęście nie ma żadnej przykrej niespodzianki i na progu domu staje oczekiwany Goetel. Tak sobie wyobrażam tę scenę; wyobrażam nawet sobie, że Iwaszkiewicz ze względu na okoliczności przywitał swojego gościa serdecznie, chociaż oczywiście równie dobrze mogło to wszystko wyglądać inaczej. Sądząc po zdawkowych uwagach rozsianych po różnych tekstach, panowie nie darzyli się, mówiąc oględnie, sympatią.

Pomimo tej nieskrywanej obopólnie antypatii Goetel spędza w Stawiskach kilka dni. Dlaczego tak długo, dlaczego tam, dlaczego razem? O czym mogli rozmawiać podczas tego pobytu? Niechęć Iwaszkiewicza do Goetla, o ile była autentyczna, nie stanowiła jakiegoś wyjątku; opublikowana w 1938 książka tego drugiego pod tytułem „Pod znakiem faszyzmu", w której bronił idei faszystowskiej, szczególnie mocno przeciwstawiając ją komunizmowi, przysporzyła mu wielu wrogów oraz zdeklarowanych krytyków. Goetel potem wycofał się ze swoich poglądów na temat faszyzmu, a podczas okupacji, którą spędził w Warszawie, działał na rzecz podziemia.

Przypuszczam więc, że pierwszym naturalnym tematem ich kilkudniowych rozmów była Warszawa, wydarzenia w trakcie powstania, cała ta potworna agonia miasta. Pewnie spierali się o to, czy tak się musiało to skończyć, no i, bo było to jednak powszechnym tematem rozmów wówczas wśród inteligencji, czy Rosjanie mogli tę agonię skrócić, przychodząc Polakom z pomocą. Goetel kategorycznie uważał, że taka pomoc była nierealna, gdyż wymagałaby wielkoduszności, do której Rosjanie nie byli zdolni. Dobrze wiedział, o czym mówi. Myślę więc, że ich rozmowy musiały nieuchronnie zmierzać ku Rosji.

Kilka miesięcy wcześniej Iwaszkiewicz ukończył swoje opowiadanie o Smoleńsku – czy pochwalił się tym przed gościem? Wiosną 1943 roku, kiedy opowiadanie zaczęło powstawać, Goetel sam się tam znalazł. Ta zupełnie nieoczekiwana wyprawa zaciążyła na całym jego późniejszym życiu. W kwietniu tego roku Niemcy zorganizowali wyjazd polskiej delegacji do Smoleńska, która na miejscu miała zobaczyć odkryte właśnie masowe groby zamordowanych przez NKWD polskich oficerów.

Dla Goetla osobiście ten wyjazd stał się przekleństwem. Myślę, że już w drugiej połowie 1943 roku wiedza na temat katyńskiej zbrodni oraz jej sprawców była w Warszawie w miarę powszechna, dzięki relacjom członków polskiej delegacji, na pewno dotarła także do pobliskich Stawisk. Jednak wokół osoby Goetla zaczęły się mnożyć plotki, pomówienia, wreszcie oskarżenia związane z jego wyjazdem do Smoleńska. Zarzucono mu oczywiście kolaborację z Niemcami. Jako jeden z głównych świadków zbrodni katyńskiej znalazł się potem na czarnej liście komunistów, którzy nigdy już, aż do śmierci, nie dali mu spokoju. Myślę, że on sam nigdy więcej nie odzyskał spokoju, katyński las zamykał zbyt wielki ogrom zagadnień. Tego było za dużo – świadomość, iż Wschód postanowił pokazać, że może nas zabić, była zbyt silna, aby, czy to indywidualnie, czy zbiorowo, przepracować w duszy to doświadczenie. Było ono obecne w pamięci i w sercach przez wszystkie te dziesiątki lat, tkwiło tam jak stygmat po dotknięciu złego, zatruwało uczucia i myśli.

Kiedy wiele lat później Andrzej Wajda postanowił nakręcić swój film o Katyniu, tłumaczył to jako osobistą oraz narodową potrzebę zrzucenia jakiegoś strasznego ciężaru, klątwy przeklętej ziemi. Pamiętam dobrze uroczystą premierę filmu w Teatrze Wielkim we wrześniu 2007 roku. Wielki reżyser nie był wolny od małostkowości. Także tym razem, stojąc na scenie przed wielkim ekranem, nawet słowem nie powitał siedzącej naprzeciwko w loży pary prezydenckiej, Marii i Lecha Kaczyńskich – po prostu ją zignorował, zbyt wielka była wtedy w nim niechęć. Sam film nie wydał mi się udany, był jakiś zbyt płytki, jakby zabrakło historycznej wyobraźni, by pomieścić cały ten ogrom zagadnień.

Ostatnia, trwająca 20 minut, scena metodycznego mordu na polskich oficerach, postać enkawudzisty w skórzanym fartuchu i skórzanych rękawicach, który strzelał w tył głowy kolejnym ofiarom, to ucieleśnienie wszystkich strasznych demonów Wschodu – ta scena przerosła publiczność. Kiedy na czarnym ekranie skończyły się wyświetlać napisy, zamiast oklasków na wielkiej sali zapanowała grobowa cisza – i wtedy ktoś w tej absolutnej ciszy zaczął donośnym głosem wypowiadać słowa modlitwy: „Ojcze nasz, któryś jest w Niebie...".

Nikt z nas wtedy zebranych nie przypuszczał, że ten straszny ogrom smoleńskich zagadnień będzie miał swój ciąg dalszy.

Pełna wersja tekstu ukaże się w najbliższym numerze czasopisma „Teologia Polityczna"

Bardzo długo bałem się Wschodu i zupełnie świadomie nie chciałem tam jechać. Jeszcze jako całkiem dorosły człowiek mówiłem sobie: nigdy się w tamte strony nie zapuszczę. Jeśli gdziekolwiek mnie ciągnęło, to najczęściej na Południe, o ile była taka konieczność, to także na Zachód.

Od powstania państwa polskiego Wschód jest dla nas przede wszystkim wyborem niedokonanym, wielką geopolityczną opcją, którą odrzuciliśmy, chyba całkiem świadomie. To po prostu antyteza Rzymu i my na początku naszej historycznej drogi z tej alternatywy nie skorzystaliśmy.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Materiał Promocyjny
Co czeka zarządców budynków w regulacjach elektromobilności?
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów