Jan Maciejewski: Penderecki, czyli coraz mniej muzyki

Każdy dotknięty powszechną edukacją człowiek pamięta atmosferę pierwszych godzin po wysłuchaniu szkolnej akademii.

Publikacja: 30.11.2018 17:00

Jan Maciejewski: Penderecki, czyli coraz mniej muzyki

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Mieszankę ulgi, znużenia i najszczerszej niechęci do uczczonego święta. Czasami i w dorosłym życiu można poczuć ten sam zapach i dyskomfort – zaduch sali gimnastycznej i ścisk krawata na gardle. Czegoś takiego można było doświadczyć w ostatnich tygodniach z okazji 85. urodzin największego żyjącego polskiego (a może i nie tylko) kompozytora Krzysztofa Pendereckiego.

Żadna wielkość, o ile tylko jest nią ona naprawdę, nie jest pozbawiona napięć i wątpliwości. Nie wywołuje tak ślepej, czy może raczej głuchej, wiernopoddańczości jak jubileusz Pendereckiego. A prawie wszystkie wypowiedzi, które padły na jego temat w ciągu tych kilkunastu dni, sprawiają wrażenie, jakby były efektem działania generatora hołdów; maszyny, która wyrzuca z siebie kilka tych samych zachwytów, tylko w nieco innej kolejności. Maszyny, która zresztą chyba się czasem zacinała, bo trafiłem na ze trzy wywiady, których tytuł brzmiał „Penderecki zmienił moje życie".

Tylko który Penderecki? Bóg awangardy, który komponował z tak zawziętym nowatorstwem, jakby muzyka nie istniała przed momentem, w którym on wziął papier nutowy do rąk? Ten Penderecki, który Stefanowi Kisielewskiemu mówił, że najlepiej byłoby wyrzucić na złom wszystkie fortepiany świata, zerwać z jakimikolwiek rekwizytami przeszłości? A może ten, który potem radykalnie zmienił i uprościł swój język, a z festiwalowych sal (bo i filharmonie pozostawały i wtedy, i dzisiaj bastionami zasadniczo przez nową muzykę niezdobytymi) przeniósł się do kościołów, dał swoim utworom religijną treść i romantyczną emocjonalność? Nie, nie dowiedziałem się, który z tych dwóch Pendereckich zmienił życie tylu ludzi. Pewnie dlatego, że zrobił to ten trzeci – Penderecki, którego wielkość zdążyła się już opatrzyć i osłuchać, ale nie w jego muzyce, tylko jako element dobrego wychowania.

Zwrot, który wykonał kompozytor, nie był, jak zarzucali mu byli towarzysze awangardowej broni, zdradą. Do katedry w Münster, gdzie odbyło się prawykonanie jego „Pasji według św. Łukasza", zabrał ze sobą z ciasnych wnętrz festiwalu Warszawska Jesień całą masę swoich młodzieńczych pomysłów i wynalazków. Nie dał się wchłonąć uświęconej tradycją formie, tylko starł się z nią i ją odnowił. Był wtedy i jeszcze przez pewien czas Penderecki jednym z nielicznych w XX wieku przypadków kompozytora, który pisał nową muzykę nie dla kolegów po fachu i specjalistów, tylko dla publiczności. Ale im dalej w ten las, tym mniej drzew. Tym więcej pozamuzycznej treści, wywoływanych nią emocji i skojarzeń, a coraz mniej zdobytych nowych ziem dźwięku. Coraz więcej, jak pisał najpierw Kisiel, a w kilkadziesiąt lat po nim Andrzej Chłopecki, socrealizmu. Patosu, ideowej (tyle tylko że religijnej i humanistycznej zamiast socjalistycznej) słuszności i uproszczenia formy. Coraz więcej doktoratów honoris causa, a coraz mniej muzyki.

Głupotą byłoby mieć pretensje do Pendereckiego, że się zmieniał. Ale można je mieć o to, że przestał zdobywać i podbijać. W końcu słowo „autor" pochodzi od łacińskiego „auctor", czyli „ten, który powiększa". W starożytnym Rzymie przydomek ten otrzymywali wodzowie, którzy przyłączali do swojej ojczyzny nowe ziemie. Od tego, że przestali to robić rozpoczął się upadek cesarstwa. Zamiast walką o nowe terytoria zajęli się rywalizacją o władzę, ich siła nie była już skierowana na zewnątrz, tylko do wewnątrz; po epoce ekspansji nastał czas wojen domowych. Podobny los czeka muzykę, której twórcy nie będą już zainteresowani odkryciem i tworzeniem, zatkają swoje uszy na to, co nowe. Zastąpią podboje walką o ziemską chwałę. Kompozytorów, którzy przestaną być autorami, a staną się bohaterami benefisów.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Mieszankę ulgi, znużenia i najszczerszej niechęci do uczczonego święta. Czasami i w dorosłym życiu można poczuć ten sam zapach i dyskomfort – zaduch sali gimnastycznej i ścisk krawata na gardle. Czegoś takiego można było doświadczyć w ostatnich tygodniach z okazji 85. urodzin największego żyjącego polskiego (a może i nie tylko) kompozytora Krzysztofa Pendereckiego.

Żadna wielkość, o ile tylko jest nią ona naprawdę, nie jest pozbawiona napięć i wątpliwości. Nie wywołuje tak ślepej, czy może raczej głuchej, wiernopoddańczości jak jubileusz Pendereckiego. A prawie wszystkie wypowiedzi, które padły na jego temat w ciągu tych kilkunastu dni, sprawiają wrażenie, jakby były efektem działania generatora hołdów; maszyny, która wyrzuca z siebie kilka tych samych zachwytów, tylko w nieco innej kolejności. Maszyny, która zresztą chyba się czasem zacinała, bo trafiłem na ze trzy wywiady, których tytuł brzmiał „Penderecki zmienił moje życie".

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki