Prof. Andrzej Zybertowicz tłumaczy, jak internet niszczy liberalną demokrację

Wystarczy pokazać ludziom, że część klasy politycznej to fałszywe autorytety, by zaczęły upadać wszystkie autorytety. Seriale typu „House of Cards" pokazały ludowi, na czym polega polityka. Ten film również przyczynił się do kryzysu demokracji.

Aktualizacja: 27.11.2016 06:36 Publikacja: 26.11.2016 23:01

Andrzej Zybertowicz, socjolog

Andrzej Zybertowicz, socjolog

Foto: Rzeczpospolita, Darek Golik

"Plus Minus": Czy media społecznościowe i rewolucja technologiczna rzeczywiście mogą wpływać na wyniki wyborów?

Andrzej Zybertowicz, socjolog: Już wpływają. Wielu obserwatorów wskazuje, że masowo powielane na Facebooku nieprawdziwe informacje przyczyniły się do porażki Hillary Clinton. Jeszcze do niedawna, analizując sytuację polityczną, najczęściej zwracano uwagę na zjawiska polityczne, potem gospodarcze, a następnie kulturowe. Rzadko brano pod uwagę przemiany technologiczne. Tymczasem moim zdaniem istnieje głębsza przyczyna łącząca tak różne, zdawałoby się, sytuacje, jak: kryzys UE, agresja Rosji na Ukrainę, wojna w Syrii, fale terroryzmu, kryzys migracyjny, Brexit, nieoczekiwany sukces Donalda Trumpa. Sądzę, że ich głęboką przyczyną jest to, że postęp technologiczny wymknął się spod kontroli i tworzy liczne sytuacje, w których ludzie, instytucje i państwa nie potrafią się rozeznać. Należy oczekiwać dalszych zjawisk o konwulsyjnym charakterze. Gdy ludzie tracą zdolność rozumienia tego, co się dzieje z ich życiem, często reagują na oślep. Narasta chaos, który może doprowadzić do zniszczenia demokracji, nie tylko liberalnej.

Przecież technologia miała służyć do tego, by uporządkować nasze życie, ułatwić je.

Diagnozując współczesność, korzystam z koncepcji bezpieczeństwa ontologicznego znanego brytyjskiego socjologa Anthony'ego Giddensa. Jego zdaniem jedną z podstawowych – obecnych we wszystkich kulturach – potrzeb człowieka jest angażowanie się w powtarzalne działania dające poczucie sprawstwa i kontroli w odniesieniu do jakiegoś fragmentu rzeczywistości. W świecie, który się nieustannie zmienia, dla wielu osób np. kontrola nad własnym ciałem to jedyny obszar, w którym mogą zachować sprawczość. Stąd popularność biegania, chodzenia na siłownię etc. Poczucie bycia podmiotem dają też gry komputerowe i surfowanie po sieci. Bezpieczeństwo ontologiczne bywa niekiedy ważniejsze niż bezpieczeństwo fizyczne. Kiedyś byłem w Izraelu na kursie poświęconym zwalczaniu terroryzmu. Jeden z uczestników – praktyk, który łapał i zabijał terrorystów – twierdził, że terroryzm wyrasta z poczucia niższości. Wtedy wydało mi się to ogromnym uproszczeniem, ale im dłużej przyglądam się sprawie, tym więcej przyznaję mu racji. Ludzie różnych kultur, o różnym stopniu zamożności, zostali wrzuceni w świat, którego zupełnie nie rozumieją. Widzą, że inni odnoszą sukces – na przykład celebryci – bez jasnych reguł gry, bez związku między talentem i ciężką pracą a powodzeniem. Akt terrorystyczny, zabicie siebie i innych, może być niekiedy jedyną formą podmiotowości, jaką ktoś może okazać, jedyną szansą obrony swej godności. Wreszcie coś od mnie zależy: życie innych ludzi.

Ale na czym polega związek między terroryzmem, Brexitem a zwycięstwem Donalda Trumpa w USA?

Michael Moore, amerykański filmowiec, zwolennik demokratów, napisał w lipcu 2016 roku tekst o powodach, dla których Trump wygra. Wskazał m.in., że akt wyborczy to jedna z niewielu sytuacji w życiu, gdy nikt nie patrzy nam na ręce i możemy zrobić to, czego naprawdę chcemy. Głosując, można komuś utrzeć nosa. U części wyborców, którzy czują się zagubieni w świecie, bo go nie rozumieją, jest potężna chęć odreagowania.

Na kim albo na czym?

(śmiech). Proszę nie dać się zwieść żadnej prostej odpowiedzi na to pytanie. To w ogromnej mierze jest podświadome. Na systemie, na „onych"? Na „tej strasznej babie Clinton", jak mówiono. A może na wszystkim naraz?

W przypadku Brexitu chodziło o to, by utrzeć nosa Brukseli?

Nie tylko. Każdemu, kto zdaniem głosujących nie zachowuje się OK. Ludzie, którzy mają poczucie sukcesu, słabo pojmują, dlaczego pozostali są niezadowoleni. Tymczasem z tegorocznego raportu McKinsey Global Institute wynika, że mimo wzrostu gospodarczego i technologicznego ostatnich dekad, realne zarobki klasy średniej najnowocześniejszych gospodarek świata wcale nie rosły, a niekiedy malały. Owoce postępu technologicznego i globalizacji nie są równomiernie rozdzielane. Ludzie nie muszą znać danych, ale czują, że coś nie gra, a wśród sposobów, które im daje liberalna demokracja, by poczuć swą podmiotowość, jest utarcie komuś nosa przy urnie.

Do wyborów chodzą co parę lat, a co robią na co dzień?

Walczą o swoją godność, nie rozumiejąc, co się dzieje ze światem i nimi samymi.

Walczą za pomocą mediów społecznościowych?

Właśnie. Dlatego stały się one przestrzenią hejtu i trollowania. Nawet jeśli odejmiemy płatny trolling, kupowany przez korporacje, Rosjan, Chińczyków i PR-owców partii politycznych etc., to i tak mamy ogromne fale hejtu „amatorskiego" czy „rekreacyjnego". To odreagowanie braku bezpieczeństwa ontologicznego w realu. Hejt często daje poczucie sprawczości. Gdy kogoś obrażam, a ta osoba reaguje, albo gdy ktoś zauważa mój hejt i przesyła go dalej, przestaję być kimś bez znaczenia. Znajduję sobie pole podmiotowości. Ja, mały żuczek, przeskakując wszystkie szczeble drabiny społecznej, mogę zaatakować kogoś potężnego. Wystarczy, że zrobię mema, który się rozprzestrzeni...

I mogę obrazić prezydenta, premiera, szefa partii rządzącej lub opozycyjnej, popularnego aktora, celebrytę, znanego dziennikarza...

Tak. Robisz mem, ludzie go modyfikują, lajkują, przekazują dalej, masz wrażenie sprawstwa, sukcesu. A jednocześnie uczestniczysz w procesie, którego skumulowanych efektów nie jesteś w stanie ogarnąć.

Czyli staramy się – czy to w wyborach, czy to w mediach społecznościowych – utrzeć nosa systemowi. Ale czy ten sprzeciw naprawi to, co nam się w tym świecie nie podoba?

Sam z siebie nie. Chyba że zostanie właściwie odczytany jako znak czasu. Ludzkość przez technologię przekształca rzeczywistość w sposób, którego już nie rozumie. Złożoność dzisiejszych systemów technologicznych jest taka, że nikt tego nie ogrania, nawet ich twórcy. Systemy, które dziś powstają, wytwarzają niezamierzone efekty, które rozpoznajemy z dużym opóźnieniem. Znaki czasu mówią, że musimy spowolnić rozwój, osłabić tempo zmian.

Dlaczego?

Bo natłok problemów jest taki, że nie wiemy, w jakiej kolejności się za nie zabierać. Wyobraźmy sobie, że wraca pan do domu, a tam zniszczenia po jakiejś klęsce żywiołowej. Zabiera się pan za remont. Tymczasem słyszy pan, że zmienia się system opłat za materiały budowlane i są nowe normy energetyczne; że najlepiej byłoby, gdyby podczas remontu zmienił pan rodzaj okien, wymienił drzwi na automatyczne, ogrzewanie zmienił na ekologiczne, a jednocześnie bank się „unowocześnił" i zmienił system spłacania rat kredytu. Kanalizacja też nie może być po staremu, a najlepiej jeśli w ramach internetu rzeczy zamontuje pan elektroniczny system rozrywki łączący lodówkę z kinem domowym. I nim cokolwiek zacznie porządnie działać, jest pan zmuszany, by ciągle robić coś nowego. Kiedy jedno jest gotowe, to coś innego jest ogłaszane jako przestarzałe i mało bezpieczne. Nie da się naprawić systemu, którego warunki brzegowe nieustannie się zmieniają. Ludzkość jest w fazie, w której nie możemy rozwiązywać problemów, nie tworząc kolejnych. Wniosek: jeśli w skali świata nie spowolnimy tempa oraz zakresu rozwoju technologicznego, rzeczy całkiem wymkną się spod kontroli. A wtedy zaskoczenia a la Trump będą wspominane jako łagodna przestroga z przeszłości, której nie zrozumieliśmy.

Gdzie tu zagrożenie dla demokracji?

Niezdolność odróżnienia prawdy od fałszu to mało? A powstają technologie, które pozwalają czytać nasze emocje i nawet myśli. To może dać instrumenty do rozwoju autorytaryzmów nowej generacji. Gdyby XX-wieczne totalitaryzmy mogły korzystać z elektronicznych form nadzoru, to nie wiadomo, czy w ogóle by upadły. Już istnieją zautomatyzowane instrumenty badania poziomu emocji wpisów w mediach społecznościowych. Monitorując zapytania Google'a, można dziś wyłapać epidemię grypy, zanim zorientują się lekarze.

Ale to chyba nie jest złe wykorzystanie technologii?

Władza autorytarna może jednak dzięki takim samym instrumentom uprzedzać wybuch niepokojów społecznych. Nim obywatele zdążą się oddolnie zorganizować, można będzie namierzyć spontanicznie wyłaniających się przywódców i unieszkodliwić ich. Proszę zobaczyć, jaki wpływ ma Facebook. Nigdy w historii nie było tak, że jedna firma była pośrednikiem komunikacji, w której uczestniczy czwarta część ludzkości. Na razie większość algorytmów FB to niskiej generacji sztuczne inteligencje. Ale gdy one się rozwiną, władcy Facebooka będą w stanie w skoordynowany sposób inspirować myślenie setek milionów ludzi. Niedługo zaś powstaną technologie, o których już dziś powinniśmy dyskutować. Na przykład implanty, które dorosłych będą „chroniły" przed depresją, dzieci przed napadami agresji, a młodzież przed myślami samobójczymi.

Czip stymulujący system nerwowy?

Obiecane nam będzie mnóstwo korzyści zdrowotnych. Ale za jego pomocą będzie też można sterować ludzkimi zachowaniami. Kłopot w tym, że systemy technospołeczne ewoluują według własnej logiki. Nie tej, o której myślą ich twórcy. Stale nakładają się na siebie różne systemy. Konstruktor danego sytemu, wie do czego on służy i próbuje go opanować. Ale już sieć splątanych systemów daje nieoczekiwane skutki, wywołując chaos w miejscach, o których byśmy nawet nie pomyśleli. Seria zdarzeń, którą nazywamy kryzysem demokracji zachodniej, jest efektem sprowokowania przez nas samych nowych pól chaosu. Obalenie dyktatorów, takich jak Mubarak czy Kaddafi, wywołało skutki, których nikt nie planował. Liczba ofiar na Morzu Śródziemnym przekracza liczbę ofiar ich reżimów. Nie należy się łudzić, że zrozumiemy wszystkie mechanizmy społecznego świata. Wiedza o konsekwencjach naszych działań wobec innych kultur jest bardzo powierzchowna. Próbując ingerować w procesy, które rozwijały się przez dekady i stulecia, generujemy chaos i ofiary w miejscach zupełnie nieoczekiwanych.

W świecie realnym czy wirtualnym?

W obu. A interakcja tych dwóch światów wytwarza dodatkowe pola napięć i chaosu.

Wróćmy do demokracji. Arystoteles i Alexis de Tocqueville mówili, że funkcjonuje ona najlepiej, gdy ma pierwiastek arystokratyczny. Przyzwyczailiśmy się, że istnieją elity, które tłumaczą ludziom rzeczywistość. Dopóki ludzie ufają, że eksperci są ekspertami, to wszystko jakoś działa, ludzie wierzą, że pozwalają nam oni odróżniać prawdę od fałszu. Co się z nimi stało?

Instytucje, które sprawdzały, co jest prawdą, a co fałszem, co jest dobre, a co złe, co jest ważne, a co nieistotne, wraz z rozwojem internetu i mediów społecznościowych błyskawicznie straciły autorytet. Każdy może wygenerować informację, która będzie wyglądać wiarygodnie i mimo że jest kompletnym fejkiem, będzie jak burza szła po sieci. W odpowiedzi na kłamstwa polityków powołano do życia serwisy internetowe typu fact check – sprawdzające prawdziwość wypowiedzi polityków. Ale zgiełk informacyjny zrodzony przez stałe podłączenie do sieci sprawia, że fact checki nie są w stanie równoważyć zalewu informacji nie- lub półprawdziwych. Tu sprawdza się ekonomiczna teoria racjonalnej ignorancji, mówiąca, że gdy koszt dotarcia do wiedzy jest wysoki, a korzyści z jej posiadania są nieokreślone, człowiek rezygnuje z podjęcia wysiłku jej poszukiwania. Woli surfować po oceanie dezinformacji.

Wiek XIX i XX to był czas walki z cenzurą, walki o przejrzystość działania władz i prawo do informacji. Dziś mamy wiek dezinformacji. Transparentność demokracji stała się swoją własną ofiarą. Gdy paparazzi odsłaniają kulisy działania elit, które chciałyby jawić się jako odpowiedzialne i prospołeczne, widzimy, że są cwaniackie i działają głównie we własnym interesie. Wystarczy dobitnie ukazać, że część klasy politycznej to fałszywe autorytety, by zaczęły upadać wszystkie autorytety. Seriale typu „House of Cards" – Bill Clinton powiedział, że jest on w 99 proc. prawdziwy – pokazały ludowi, na czym polega polityka. Bismarck przestrzegał, że ludzie nie powinni wiedzieć dwóch rzeczy: jak się robi kiełbasę i politykę. Ten serial również przyczynił się do kryzysu demokracji. Okazało się, że prawda przedstawiona ludziom, którzy nie mają wiedzy kontekstowej, by zrozumieć, jak ukazany wycinek procesu funkcjonuje w szerszych ramach, może wraz z innymi czynnikami (dezinformacją i kłamstwem) prowadzić do destabilizacji całego systemu. Wygląda na to, że to właśnie miało miejsce w Stanach.

Serwis BuzzFeed porównał 20 prawdziwych i 20 fałszywych newsów w mediach społecznościowych podczas kampanii. Okazało się, że fałszywe były bardziej popularne...

To tylko część problemu. Wchodzi pan do mediów społecznościowych i czyta jakiś wpis, ale nie wie, czy to ktoś, kto chce z panem porozmawiać, czy płatny troll, który ma prowokować. Co więcej, nie wiemy, czy wpis został stworzony przez człowieka czy przez bota. Według badań, o których niedawno czytałem, znaczna część tweetów w amerykańskiej kampanii wyborczej była tworzona przez specjalnie zaprogramowane boty. Jedni wchodzą do sieci, by znaleźć przyjaciela, a inni – by komuś przywalić. Niebawem mało kto będzie potrafił odróżnić, czy bratnia dusza to nie jest bot psychoterapeutyczny. To jeszcze bardziej spotęguje zagubienie.

Dla kogo pracują te boty? Ktoś musiał je zaprogramować.

Niektóre stworzyły firmy. Inne hakerzy. Ale na przykład niektóre wirusy wymknęły się spod kontroli i żyją własnym życiem. Amerykańsko-izraelski wirus stuxnet, który z powodzeniem zaatakował irański program nuklearny, potem był przeprogramowywany i dokonywał spustoszeń w innych miejscach świata.

Da się ocalić prawdę w tym wszystkim? Gdy obywatele są zalewani fałszywymi informacjami, demokracja traci sens.

Zagadnienie ocalenia prawdy jest fascynujące. Niedawno uczestniczyłem w konferencji zorganizowanej przez MON i BBN na temat dezinformacji. Wystąpili eksperci z wielu krajów. Rekomendowali, by demaskować dezinformacje, prowadząc ofensywę prawdy. Ale powstaje pytanie, które z dezinformacji to infowar, czyli realna wojna informacyjna, toczona przez różne podmioty – wrogie państwa, grupy przestępcze albo organizacje terrorystyczne – a które to „tylko" infonoise, czyli spontanicznie wyłaniający się szum. Jeden z uczestników konferencji zaproponował, by ośmieszać rosyjską propagandę, bo autorytaryzmy boją się ośmieszania. Produkować np. memy przerysowujące rzeczywistość. Ale to tworzy dodatkową warstwę dezinformacji, nierzeczywistości. Ludzie nieznający kontekstu mogą taką nierzeczywistość wziąć za rzeczywistość. Wygląda na to, że w oceanie zgiełku mamy tyle różnych warstw, że ci którzy dezinformują, radzą sobie lepiej. W postfaktualnej demokracji wygrywa ten, kto najlepiej poruszy emocje odbiorców. Mózg przetwarza emocje trzy razy szybciej niż dokonuje logicznej analizy.

Elity umarły, demokracja umiera, prawda przestaje się liczyć. Nie jest pan optymistą.

Dlatego wskazuję, że musimy powstrzymać tempo zmian.

Ktoś jest podmiotem w tej grze? Państwa? Korporacje?

Jedne i drugie są podmiotami na swoich polach gry. Może największym ryzykiem jest zaburzenie równowagi między państwami a korporacjami. Dzięki państwom udało się wytłumić kryzys finansowy z 2008 roku. Gdy wielkie międzynarodowe korporacje sparaliżują organizmy państw, systemowi zabraknie buforu. Są analizy wskazujące, że wśród największych światowych firm ok. 150 jest ze sobą ściśle powiązanych finansowo, kadrowo itp. Taki rdzeń współczesnego kapitalizmu. Małe i średnie firmy walczą ze sobą na śmierć i życie o przetrwanie, a te rdzeniowe po cichu ustalają faktyczne reguły gry. Gdy jesteś oligarchą, banki będą się o ciebie zabijały i wszystko ci wybaczą. Jeśli jesteś małą firmą, nie wybaczą ci najmniejszego potknięcia. Duzi grają według innych reguł. Dlatego wiele osób czuje się oszukiwanych. I chcą komuś przytrzeć nosa.

To w takim razie, kto nami rządzi?

Zależy, o jaki poziom rzeczywistości chodzi, o jakie procesy. Ogromny wpływ mają giganty cyfrowe. W Warszawie Uberem kierują Ukraińcy, Białorusini, Bułgarzy. Z ich punktu widzenia to pewnie zbawienie – nie muszą w Polsce nikogo znać, tylko się logują, pracują i mogą żyć na przyzwoitym poziomie, wyższym niż u nich. To ma wiele zalet. Jest jednak „ale". 25 proc. z każdej transakcji idzie do Krzemowej Doliny w Kalifornii. Wartość Ubera na giełdzie przekroczyła 60 mld dol. Tymczasem firma ta zarobione pieniądze inwestuje m.in. w prace nad autonomicznym pojazdem, który odbierze pracę tym, dzięki którym dziś zarabia. Nauka w istocie jest bezradna. Nie jesteśmy w stanie opisać dzisiejszego świata w kategoriach, bo sens tracą podstawowe pojęcia. Na przykład pojęcie pracy. Wiele firm żeruje na nieopłaconych stażystach, ale istotniejsza jest kategoria prosumentów. Za usługi Google'a i FB nie wnosimy opłat. Ale nie są za darmo. Każda chwila, którą spędzamy z tymi serwisami, zwiększa rynkową wartość tych firm. Płacimy naszym czasem, uwagą, wreszcie danymi osobowymi. Praca: podstawowa kategoria stanowiąca fundament ludzkiego świata, zupełnie się zmienia. Stare teorie tego nie łapią, a nowe nie są w stanie dać sobie rady z różnorodnością, tempem i zakresem zmian. Przez wieki technologia służyła do podporządkowywania świata. Teraz technologia podporządkowuje sobie zarówno rzeczywistość pozaludzką, jak i swego twórcę. Benedykt XVI w Bundestagu wskazał, że jeśli w centrum nie postawimy ekologii człowieka, to będziemy zgubieni.

Czy da się więc człowieka jeszcze uratować?

Jako badacz mam poważne wątpliwości. Jako człowiek, chciałbym wierzyć, że sobie z tym poradzimy.

Prof. Andrzej Zybertowicz jest socjologiem, doradcą prezydenta Andrzeja Dudy. W ubiegłym roku wraz z zespołem wydał książkę „Samobójstwo Oświecenia? Jak neuronauka i nowe technologie pustoszą ludzki świat"

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

"Plus Minus": Czy media społecznościowe i rewolucja technologiczna rzeczywiście mogą wpływać na wyniki wyborów?

Andrzej Zybertowicz, socjolog: Już wpływają. Wielu obserwatorów wskazuje, że masowo powielane na Facebooku nieprawdziwe informacje przyczyniły się do porażki Hillary Clinton. Jeszcze do niedawna, analizując sytuację polityczną, najczęściej zwracano uwagę na zjawiska polityczne, potem gospodarcze, a następnie kulturowe. Rzadko brano pod uwagę przemiany technologiczne. Tymczasem moim zdaniem istnieje głębsza przyczyna łącząca tak różne, zdawałoby się, sytuacje, jak: kryzys UE, agresja Rosji na Ukrainę, wojna w Syrii, fale terroryzmu, kryzys migracyjny, Brexit, nieoczekiwany sukces Donalda Trumpa. Sądzę, że ich głęboką przyczyną jest to, że postęp technologiczny wymknął się spod kontroli i tworzy liczne sytuacje, w których ludzie, instytucje i państwa nie potrafią się rozeznać. Należy oczekiwać dalszych zjawisk o konwulsyjnym charakterze. Gdy ludzie tracą zdolność rozumienia tego, co się dzieje z ich życiem, często reagują na oślep. Narasta chaos, który może doprowadzić do zniszczenia demokracji, nie tylko liberalnej.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów