To zrozumiałe, że dziennikarze, którzy przez ostatnie lata prześcigali się w kompromitowaniu swego zawodu, próbują teraz wycofać się na bezpieczne pozycje, ale irytujący jest bezkrytyczny zachwyt wielu porządnych ludzi, że nareszcie, po ćwierć wieku, a właściwie po 75 latach, przyszło nowe, przyszła wolność, że Polska odrodziła się nareszcie w 2015 roku, tak jak i w 1918.
Żeby nie było wątpliwości: uważam, iż bardzo dobrze się stało, że nastąpiła zmiana polityczna. Po pierwsze, w demokracji muszą następować zmiany, jedna partia czy koteria wokół jednej grupy sprawującej władzę nie powinna mieć monopolu na władzę. Po drugie, na oczach wszystkich, w ciągu pół roku, roztopiła się władza, która miała – jak się nie tak dawno wydawało – trwać wiecznie. No i po trzecie, bardzo jest przyjemnie, gdy w wolnych wyborach wymienia się polityków. Całym sercem życzę PiS i Polsce, żeby nowe rządy były jak najbardziej udane. Ale tak jak i przed nimi nie przestrzegam histerycznie, tak samo nie mogę, jeszcze przed zaprzysiężeniem rządu, wpadać w ślepy zachwyt.
W krajach, w których demokracja jest regułą, gdzie zmiany rządów i prezydentów są na porządku dziennym (tak jak we Włoszech, gdzie rząd zmienił się ponad 60 razy od 1945 roku), osoby publiczne, a zwłaszcza dziennikarze, rozumieją, że podstawą zdrowej polityki jest zdrowy sceptycyzm, a nie bałwochwalstwo.
Prawo wyborcze w Polsce jest takie, że choć PiS ma bezwzględną większość w Sejmie, to przy 50-procentowej frekwencji wyborczej aktywnie poparło je około 20 proc. dorosłych obywateli, co oznacza, że pozostałe 80 proc. trzeba jednak do siebie przekonać.
Mam wątpliwości, czy w dzisiejszych czasach rozmiar czcionki okładek czasopism i wykrzykniki robią jeszcze na kimś wrażenie i czy uda się wmówić komukolwiek, że nastąpiła radykalna zmiana, że przyszło zupełnie nowe.