„Taipei Times" 31 października publikuje dodatek o głosowaniu za oceanem. Pod zdjęciem rozentuzjazmowanego tłumu karta wyborcza, a na niej nazwiska: Donald Trump przed Hillary Clinton, powyżej Jill Stein i Gary Johnson. Ci ostatni całkiem nieważni Czy ktoś ich zresztą zapamięta? I po co? W tekście opinie ekspertów i szczegółowo opisana procedura wyborcza. Sposób głosowania. Wybór elektorów i tak dalej. Poniżej artykuł pod tytułem, który mówi sam za siebie: „Azjatycko-amerykańscy wyborcy, niegdyś republikanie, stają się demokratami".
Wszystko co dalej – nieistotne. Nawet czytać nie warto, tak mocna jest magia tytułu. Czy ktoś się skusi? Nie wiem. Ale są ważniejsze pytania. Czemu główna anglojęzyczna gazeta maleńkiej wyspy położonej przy odległym brzegu kontynentalnych Chin zadaje sobie trud, by publikować w wielotysięcznym nakładzie taki dodatek? Czyżby redaktorzy zwariowali? A może się nie mylą i kwestia wyborów w odległych o kilkanaście godzin lotu ociężałym żelastwem Boeinga Stanach Zjednoczonych ma fundamentalne znaczenie dla wyspy i jej losów?
Bo Hillary, co do której trudno o dobre emocje, to jednak kontynuacja dotychczasowej polityki. Elementarna przewidywalność. Kilka oczywistych punktów w geopolityce. A Donald? Kto go wie. Co prawda mówi się, że jest limitowany tradycyjnym systemem checks & balances, nie może złamać konstytucji i wiele z tego, co mówi w kampanii to czysta retoryka wyborcza, ale kto może być czegokolwiek pewny? Amerykańska polityka to eksperci i doradcy. Kto za nim stoi? Kogo zatrudni? Kto będzie grał przy nim pierwsze skrzypce? Nie wiadomo.
I w tym sensie amerykańskie wybory mają dla Tajwańczyków podstawowe znaczenie. Przez swoją nieprzewidywalność są nawet ważniejsze od wyborów w kontynentalnych Chinach. Tam wiadomo, ktokolwiek by nie startował, i tak wygrają komuniści. Dyktatorem jest, był i będzie Xi Jinping, przynajmniej do chwili, kiedy jego kariery nie zmasakruje konkurencyjna klika partyjna, a na to się przynajmniej na razie nie zanosi.
A polityka amerykańska na Pacyfiku to konkret. Czy Stany nadal będą gwarantem pokoju w tym regionie? Czy ich bazy ustrzegą niezależności zbuntowanej prowincji? I jak długo? Bo przecież tych kilka własnych F-16, kilkanaście kutrów, wszystkich pięciu do kupy uzbrojonych po zęby tajwańskich marines i cała polityka prężenia muskułów wobec Chin to tylko pozory. Xi ledwie dmuchnie i cały ten lokalny porządek rozsypie się jak domek z kart. Potrzebne są gwarancje, a to już amerykańska specjalność. Jakoś nie widać wobec niej alternatywy.