Socjolog medycyny: Lekarzom nie zależy, by służba zdrowia działała lepiej

Im większy deficyt specjalistów, tym lepiej prosperują prywatne gabinety. Czy lekarze mają więc realny interes w likwidowaniu kolejek, a tym samym przysparzaniu sobie konkurencji? – mówi Ewelinie Pietrydze socjolog medycyny prof. Włodzimierz Piątkowski.

Publikacja: 03.11.2017 00:00

Socjolog medycyny: Lekarzom nie zależy, by służba zdrowia działała lepiej

Foto: AdobeStock

Plus Minus: „Botoks" Patryka Vegi to obraz deprawacji i chciwości w środowisku polskich lekarzy. Oburza pana ten film?

Przeciwnie. Uważam, że warto go zobaczyć. Mimo wielu przejaskrawień dobrze pokazuje, jak prosperuje biznes farmakologiczny, aborcyjny czy ginekologiczno-położniczy. Jako socjolog medycyny od lat obserwuję, że lekarze to dość zamknięta korporacja o hierarchicznej strukturze, pilnie strzegąca swego interesu ekonomicznego. Trwa tam ciągła walka o lepszą pozycję, bo wiąże się to z dostępem do profitów.

Protesty rezydentów rzuciły trochę światła na tę scenę, bo do tej pory postrzegaliśmy lekarzy z innej perspektywy. Są to przecież osoby mające wgląd w najintymniejszą część ludzkiej egzystencji. Oglądają nas w stanie, w jakim nie widzą nas nawet bliscy, a co więcej, często prowadzą nas w walce o życie.

Z tego powodu lekarz jest nie tylko jednym z zawodów zaufania publicznego, ale nawet wśród tej grupy ze względu na zakres odpowiedzialności jest zawodem szczególnym. Zdajmy sobie sprawę, że od żadnej innej profesji w takim stopniu nie zależą ludzkie życie, śmierć, zdrowie czy choroba. Stąd jeszcze 30 lat temu lekarz dominował w rankingach zawodów prestiżowych, zajmując wraz z profesorem uniwersytetu pierwszą lokatę. A dziś? Spadł na ósmą pozycję. Badania CBOS sytuują go za strażakiem, robotnikiem wykwalifikowanym typu murarz, inżynierem z fabryki czy pielęgniarką.

Skąd ta zmiana?

Przyczyn jest wiele. Przede wszystkim każda korporacja, gdy nie jest kontrolowana, się degeneruje, dlatego powinna podlegać starannej kontroli społecznej i wewnętrznej. W Polsce zaś jest ona niewielka. Nie mamy organizacji konsumenckich, pacjenckich czy nawet antymedycznych. Ani też niezależnych laboratoriów prześwietlających standardy, czyli schematy postępowania zgodne z aktualną wiedzą medyczną.

Jest Stowarzyszenie Pacjentów „Primum non nocere".

Ale potem długo, długo nic. Tymczasem nawet uczciwemu człowiekowi zawsze warto patrzeć na ręce, zwłaszcza wtedy, gdy wykonuje zawód zaufania publicznego, od którego zależy ludzkie życie. Kolejna kwestia: wbrew opinii lekarzy uważam, że w każdej dyscyplinie medycznej powinno się mówić otwarcie o genezie i rodzajach błędów lekarskich. Po co? By następne pokolenia nie musiały się uczyć na własnych. Tymczasem wiemy, że ok. 17–19 proc. poważnych zabiegów medycznych kończy się niepowodzeniem, a to prawie jedna piąta z nich.

W 2015 r. we Wrocławiu usunięto pacjentowi zdrową nerkę zamiast zaatakowanej przez nowotwór. O takich niepowodzeniach pan mówi?

Mówię także o śmierci pacjentów. Zgony te są wciąż jednak tematem tabu, choć zachodzą już na tym polu pewne zmiany. Rośnie liczba skarg kierowanych do rzecznika praw pacjenta (6 tys. w ubiegłym roku), a media nagłaśniają drastyczne przykłady błędów lekarskich wynikające np. z niechlujstwa, upojenia alkoholowego, spożycia środków psychoaktywnych czy braku antyseptyki. Idźmy dalej: prestiż zawodu spada, bo nie ma „preselekcji", czyli lekarzem może zostać każdy, kto spełnia formalne kryteria. Tymczasem na zajęciach dla studentów medycyny widzę, że część z nich nie nadaje się do tego zawodu.

Dlaczego?

Bo uprawianie zawodu lekarza wymaga nie tylko wiedzy medycznej, ale też kwalifikacji moralnych, etycznych czy związanych z kulturą osobistą człowieka. Jeśli predyspozycje do wykonywania zawodu bada się na przykład w policji, dlaczegóż by nie sprawdzić, jak kandydaci na medycynę zachowują się w danych sytuacjach, testując ich uprzednio choćby na stanowisku pielęgniarza czy noszowego?

Może nie dochodziłoby wtedy do procederów takich jak handel „skórami" uprawiany przez zwyrodniały personel medyczny? Z książki Pawła Reszki „Mali bogowie" wynika, że do 2002 r. działo się tak w całej Polsce.

Niestety. Opinia publiczna zapamięta to na dziesiątki lat. Kolejna kwestia to brak dobrej relacji pacjenta z lekarzem. Z badań CBOS wynika, że o ile biotechniczną wiedzę lekarzy oceniamy wysoko, o tyle kwalifikacje psychologiczne, czyli m.in. umiejętność nawiązania kontaktu, prowadzenia rozmowy, przekazywania informacji czy poziom empatii, zupełnie „leżą". Jeszcze gorzej wypadło badanie OECD „Health at a Glance" („Rzut oka na zdrowie") z 2015 r. Polska jest na ostatnim miejscu zarówno w ocenie możliwości zadawania pytań lekarzowi, jak i pod względem zrozumienia przez pacjenta udzielanych mu informacji.

Również raport „Polacy o lekarzach" Doriana Szymańskiego, który znalazłam na stronach Naczelnej Izby Lekarskiej, podaje, że zdaniem dwóch trzecich respondentów lekarz nie potrafi rozmawiać z pacjentem. Dlaczego?

Polskim lekarzom brakuje po prostu tzw. miękkich kompetencji, czemu trudno się dziwić, bo socjologia i psychologia to na studiach margines. Zachodzi nierównowaga między 95 proc. udziału wiedzy biomedycznej w procesie kształcenia a 5 proc. behawioralnej.

Psychiatra w cytowanej książce Pawła Reszki tłumaczy, że człowiek jest dla lekarza niczym silnik samochodu. Składa się z części, które pracują lub się psują, a lekarz ma je naprawić. To jego rola. „Ale czy ktoś przy zdrowych zmysłach zastanawia się, jak się czuje silnik albo usiłuje z nim rozmawiać i tłumaczyć mu, jak będzie naprawiany?" – dziwi się. Inny medyk boleje: „To prawda, że na studiach uczymy się o pacjencie jak o silniku. A potem trafiamy na front, czyli do poradni, i trzeba zacząć rozmawiać. Ale jak? Zejście do poziomu pacjenta to coś, czego się trzeba długo uczyć".

Dodam, że są też lekarze tłumaczący się brakiem czasu, bo jak nawiązać empatyczną relację w kilka minut przeznaczonych w poradni na wizytę pacjenta? W odpowiedzi na te argumenty przeprowadzono pewien eksperyment. W jednym z dużych miast przez pół roku na każdą wizytę przeznaczono 20 minut, czyli tyle, ile domagali się medycy. I co? Okazało się, że byli w stanie zagospodarować tylko pierwsze 6 minut. Reszta upływała w zakłopotaniu obu stron, bo lekarz nie wiedział, co z tym czasem zrobić. W innych badaniach pytano z kolei studentów piątego roku medycyny, czego obawiają się najbardziej.

I czego się obawiali?

Kontaktu z pacjentem. Brakowało im wiedzy i umiejętności praktycznych, jak z nim postępować. Tymczasem istnieje nawet monografia na ten temat „Pacjent w swojej chorobie" napisana przez Karlheinza Engelhardta.

Wokalistka Katarzyna Markiewicz cierpiąca na chemioodporny rodzaj raka opowiadała o swoim leczeniu w warszawskim Centrum Onkologii. Jej najdłuższa wizyta lekarska trwała tam 10 minut, a na każde pytanie o możliwą jeszcze terapię dla siebie, a zatem o możliwość przeżycia, otrzymywała od lekarza tę samą odpowiedź. „A po co?". Czy wie pan, o kim lekarze mówią „miękki pacjent"? To chory onkologicznie. Złamany, pokorny, uległy, czyli można nim pomiatać do woli, bo „jak mu się pogorszy, i tak wróci z podkulonym ogonem" – jak usłyszałam, sama będąc szpitalną pacjentką.

Widzi pani, dar wrodzonej empatii posiada może 15 proc. medyków. Reszta, będę się upierał, powinna być trenowana w kontakcie z pacjentem na wydziałach lekarskich. Tym bardziej, jeśli mówimy chorobach przewlekłych, czyli takich, na które nie mamy skutecznego lekarstwa, czy w stanach terminalnych, gdy nie ma innego wyjścia, jak leczyć je objawowo lub włączyć kompetencje psychologiczne i behawioralne. To jedyna skuteczna opieka m.in. nad pacjentami z chorobami związanymi ze starością, psychicznymi czy niektórymi z onkologicznych. Mało tego, w socjologii medycyny badamy i interpretujemy coraz częstsze choroby funkcjonalne.

Czyli?

Wywołane np. przewlekłym stresem, emigracją czy postępującym na naszych oczach rozpadem rodziny. Powoduje to realnie odczuwane dolegliwości somatyczne, które nie znajdują uzasadnienia w diagnostyce. Tylko dobry kontakt z lekarzem i techniki, o których mówię, pomagają w takich przypadkach. Idźmy dalej: niezaspokojone potrzeby w tak ważnych obszarach jak choroba (a w tle nawet śmierć) popychają pacjentów w kierunku znachorów i uzdrowicieli uprawiających w istocie amatorską socjoterapię (pracę w grupie) i psychoterapię (pracę indywidualną) okraszoną placebo w rodzaju „wody żywej" czy energii z kosmosu. Znajdujemy tam dobre słowo i czujemy się wysłuchani. Nie bez powodu mamy 70 tys. zarejestrowanych gabinetów bioenergoterapeutów i radiestetów odbierających chleb prawdziwym lekarzom. Opisuję to zresztą w swojej książce „Beyond medicine" („Poza medycyną").

Cóż, z lektury forów internetowych wynika, że dobre słowo waży czasem więcej niż recepta. A plebiscyty na medyków roku wygrywają lekarze najbardziej otwarci, życzliwi i nieustający w chęci niesienia pomocy, czyli działający zgodnie z etosem lekarskim.

O ile wciąż taki istnieje. Etos lekarski to dziś dla wielu frazesy. Spotkałem lekarzy pogardliwie wydymających usta na hasło „służba zdrowia", bo skąd ta „służba"? Albo czy pamięta pani, jak niektóre pielęgniarki w Poznaniu czy Krakowie protestowały przeciw nazywaniu ich siostrami? Termin „siostra" wydał się im poniżający i sugerujący służebność. A przecież jest on spuścizną po wielowiekowej tradycji zakonu szarytek, które prowadząc szpitale, poświęcały całe swoje życie opiece nad chorymi.

Mówiąc „siostro", wyrażam zaufanie i pozwalam na intymność relacji. Łatwiej mi zaakceptować „siostrę" niż „panią magister" opatrującą mnie wśród wydzielin ciała. Czy wie pan, kim była „dama z lampą"?

Mówi pani o twórczyni współczesnego pielęgniarstwa Florence Nightingale. Ten przydomek nadano jej, gdy samotnie doglądała nocą żołnierzy rannych w czasie wojny krymskiej. Ta „gotowość do służby" to właśnie powołanie. Aby odczuwać satysfakcję z uprawiania zawodu lekarza czy pielęgniarki, trzeba mieć wrodzoną zdolność opiekowania się ludźmi i czerpać z tego przyjemność. Niektórzy ludzie powinni po prostu omijać ten zawód, zamiast „kontynuować rodzinną tradycję" czy traktować go jako zwykły biznes, którym nie jest. Albo lepiej: system rekrutacji powinien wyłapywać osoby nienadające się do zawodu. Z jakiegoś powodu rezydenci nie wybierają przecież deficytowych specjalizacji...

„Powołaniem się nie najem", „ratuję ludzkie życie, a gówno z tego mam" – mówią Pawłowi Reszce sfrustrowani medycy.

Cóż, doktorant na przykład dostaje stypendium w wysokości 1200 zł. A co do rezydentów, uważam, że jest to kwestia stopniowego dojścia do słusznie żądanych sum, i jestem tu optymistą. Wracając jednak do specjalizacji: fakt, że na dermatologii, psychiatrii czy gerontologii trudno „się dorobić". Istnieją za to pewne stereotypowe wzorce kariery i jeśli ktoś nie idzie na medycynę z powołania, trudno od niego wymagać, by się poświęcał.

To jeszcze jeden cytat z książki Reszki: „Dlaczego młodzi masowo chcą być anestezjologami? Bo ich etaty to 15–20 tys., oczywiście dochodzą dyżury, bo kto z nich zrezygnuje. Chirurg zarabia 15 tys. Kardiochirurg – 35 tys. Neurochirurg – 45 tys. Na górze jest już naprawdę wielka kasa. Ordynator co roku zmienia audi na audi. Dlaczego na audi? Marzy o porsche, stać go, ale boi się, co ludzie powiedzą". Tak mówi członek władz okręgowej izby lekarskiej.

Jeśli mówimy o pieniądzach: z sondażu CBOS wynika, że choć większość Polaków korzysta z państwowej służby zdrowia, nie uważamy leczenia w Polsce za bezpłatne. Korupcja ukazana w badaniach wydaje się jednak marginalna...

Pacjenci, z którymi rozmawiałam, przygotowując się do tego wywiadu, twierdzą inaczej. Przy czym koperty to ponoć już przeżytek. Nowoczesne wyrazy wdzięczności to ofiarowanie pożyczki czy budowa basenu. Lekarz w książce Reszki zaś radzi, by w razie potrzeby zapukać do drzwi prywatnego gabinetu „pokłonić się komuś", a drzwi do szpitala szybko się dla nas otworzą.

Tak, ale pod warunkiem, że nie jest to gabinet przypadkowy, ale z przełożeniem na realne możliwości załatwienia czegoś w szpitalu. Także słyszałem plotkę, że płacąc za prywatne wizyty, zyskujemy dobre miejsce w kolejce. Może dotyczyć to jednak, jak widać, wąskiej liczby gabinetów i wpływowych lekarzy, bo nawet najlepszy rezydent nie zaoferuje nam takich luksusów.

Zdaniem pacjentów badanych przez Eurobarometr korupcja w medycynie generowana jest przez kolejki do specjalistów.

A zatem im większy deficyt specjalistów w publicznej służbie zdrowia, tym lepiej prosperują prywatne gabinety. Czy lekarze mają więc realny interes w likwidowaniu kolejek, a tym samym przysparzaniu sobie konkurencji? Naukowcy badali stosunek medyków do reform w służbie zdrowia. I cóż, okazało się, że w większości nie są zainteresowani żadnymi, bo ci o dobrej pozycji wolą, by było, jak jest. Tymczasem korupcja to żerowanie na utrzymywanej przez nas publicznej służbie zdrowia w szpitalach, które ufundowali nasi dziadowie i rodzice.

Padł niegdyś pomysł prywatyzacji szpitali i przekształcenia ich w spółki prawa handlowego.

Owszem, za czasów premier Ewy Kopacz. Taki szpital świetnie sobie radził: likwidował przede wszystkim pediatrię, wszystkie oddziały paliatywne i izbę przyjęć, bo te generują straty. Zwalniał też 40 proc. personelu, dając pozostałym pielęgniarkom po 2 tys. zł więcej, by pracowały na okrągło. Inna sprawa, że reforma służby zdrowia sprawia trudność rządom w wielu krajach. To splot różnych interesów m.in. nieformalnego lobbingu, biznesu medycznego czy tzw. zmów cenowych.

Ze wszystkich krajów europejskich mamy najmniej lekarzy przypadających na jednego pacjenta...

Także deficyt lekarzy na prowincji, bo prawie nikt nie chce leczyć na wsi. Co więcej, lekarze pracują, będąc w wieku emerytalnym, bo nie ma ich kto zastąpić. Z drugiej strony jednak środowisko medyczne nie ma, jak już mówiłem, interesu w tym, by było ich więcej. Obserwuję za to, że studenci medycyny już od początku studiów uczą się duńskiego czy fińskiego, by wyjechać. Jeśli prawdą jest, że wykształcenie lekarza kosztuje podatników 300 tys. zł, to może warto przedyskutować pomysł amerykański i udzielać studentom kredytów na studia lekarskie, które spłacaliby przez kilka lat, pracując potem w kraju. Czy też jesteśmy tak bogatym państwem, że stać nas na fundowanie Irlandczykom czy Duńczykom dobrze wyszkolonych lekarzy, mimo że aż 7 proc. z nas nie jest w stanie wykupić przepisanych leków?

Z biedy?

Tak. Dotyczy to zwłaszcza seniorów, bo polska starość to choroby, bieda i samotność.

Inna sprawa, że na receptach, oprócz leków, nierzadko znajdujemy litanię kosztownych suplementów diety. Ja też ich nie wykupuję.

Suplementy diety to biznes niczym reprywatyzacja w Warszawie czy Amber Gold! Nie tylko zawierają składniki, którym jedynie „przypisuje się" właściwości lecznicze, ale też ilość substancji czynnej zawarta w suplemencie diety jest zbyt mała, by w ogóle mogła działać. To nic innego niż placebo za kilkadziesiąt złotych.

Tak jak Viramed z cukru pudru pokazany w „Botoksie". Jak udowodnić, że poprawia płodność aż o 68 proc.? Nic prostszego. Wystarczy zabrać sławę ginekologii na safari. „Pod baobabem siądę, to coś wydobądę" – mówi w filmie znany medyk. Czym różni się koncern farmaceutyczny od mafii? Mafia ma mniejszy budżet – przekonuje Patryk Vega. Pan zaś w książce „Procesy medykalizacji we współczesnym świecie" opisuje podobne zjawisko.

Owszem, medykalizacja to proces celowej przemiany zjawisk naturalnych, niebędących chorobą, w stany patologiczne. Podam przykład: od zawsze wiadomo, że dzieci w wieku dojrzewania bywają szczególnie pobudliwe, ruchliwe i głośne, by ok. 15. roku życia samoczynnie się wyciszyć. Tymczasem od lat 70. stanowi to jednostkę chorobową zwaną ADHD, którą leczy się kosztownymi psychotropami.

A inne sztuczne wykreowane choroby?

Weźmy nieśmiałość. Około jednej piątej młodych ludzi unika publicznych wypowiedzi, niechętnie bierze udział w szkolnych przedstawieniach itd. Tyle że odkąd psychiatria roztoczyła nad tym kuratelę, wmówiono nam, że jest to „ fobia społeczna" leczona farmakologicznie, by interes się kręcił. Nastała teraz epoka, w której tworzy się sztuczne zaniepokojenie stanem zdrowia, by przełożyło się ono na konsumpcję: usługi, terapię czy farmakologię. Częścią tego procederu jest zaś tworzenie i sprzedawanie sztucznych chorób.

Kto nad tym pracuje?

Koncerny farmaceutyczne, ale one same nie przekonają ludzi. Zrobią to, jak w cytowanym przez panią filmie, słynni lekarze, którzy swoim autorytetem uwiarygodnią istnienie danej jednostki chorobowej.

Świadomie?

(śmiech) Granica między prawdą a półprawdą może być płynna. PR-owcy tak skonstruują wypowiedź, że zabrzmi jak neutralna, choć jasno sugeruje, co i jak. Pamięta pani leki na osteoporozę? Uczyniono z niej wielką epidemię, a jest prawdopodobnie jednym z naturalnych elementów starzenia się. Współczesna medycyna to biznes i trzeba ją rozumieć, będąc świadomym konsumentem. Im bardziej bowiem staje się interesem, tym częściej jesteśmy narażeni na oszustwa i manipulacje.

Zostawmy pieniądze i układy. Porozmawiajmy o szpitalu. Dlaczego, przekraczając szpitalny próg, mamy przykre wrażenie utraty tożsamości i stania się bezwolnym przedmiotem? Czy to naprawdę konieczne?

Tak naprawdę urzeczowia nas już sama choroba. Socjologia medycyny przypisuje jej trojakie konsekwencje: pierwsza to narzucenie izolacji społecznej, druga to zależność od innych. „Oby ci ktoś szklankę wody podał". Trzecia zaś to stygmatyzacja. Pojawia się w naszej głowie, gdy przekraczamy np. próg oddziału onkologii, nie mówiąc już o psychiatrii. W pierwszych dniach pobytu w szpitalu stres wydaje się najsilniejszy zwłaszcza wtedy, gdy spotkamy tam personel obojętny lub nastawiony negatywnie czy wyłącznie na zysk. Działa wtedy wszystko to, co wywołuje stres: strach przed śmiercią, operacją czy bolesną diagnostyką, poczucie niepewności, izolacja od bliskich czy legendarny catering...

Dokucza też brak informacji. W warszawskich szpitalach pacjentki, z którymi rozmawiałam, skarżyły się na brak lekarza prowadzącego i niemożność uzyskania informacji ani o stanie własnego zdrowia, ani dalszym leczeniu. Inaczej w szpitalach dziecięcych, gdzie nad pacjentem czuwa rodzic, czyli zdrowy cerber.

Widzi pani, szpital to instytucja społeczna w pewnym sensie totalitarna, co bywa konieczne. Trudno bowiem, by pacjent narzucał lekarzowi np. rodzaje terapii, za którą ów lekarz ponosi odpowiedzialność. Z drugiej strony lekarz zobowiązany jest wytłumaczyć sytuację prostym językiem, ale nie ma kompetencji, by rozmawiać. Sukcesem jest już wprowadzenie fakultetu z savoir-vivre'u na naszej uczelni, który oby stał się obligatoryjny!

Panie profesorze, nie mówię o terapii słowem, ale o prostej informacji.

Niestety, odnoszę wrażenie, że niektórzy lekarze, pozostając w glorii swego prestiżu i profesjonalizmu, cenią jedynie dystans. Nie przystoi im, jak sądzą, prosty język czy swobodniejsza interakcja z pacjentem, choć to fałszywe mechanizmy. Inna sprawa, że o odbiorze szpitalnej rzeczywistości w dużym stopniu przesądza nasz poziom neurotyzmu.

Czyli?

Im bardziej jesteśmy pobudliwi, histeryczni czy skłonni do nerwicy, tym trudniej nam zaaklimatyzować się w szpitalu. Ok. 15 proc. to tzw. trudni pacjenci, których osobowość  wzmacnia negatywne bodźce. To tak, jakby wzmacniacz podkręcać lub nie: efekt różny, choć z głośnika płynie ta sama muzyka. Pacjent jest jak pudło rezonansowe, co nie zmienia tego, że stres szpitalny jest zjawiskiem obiektywnym i lekarze powinni umieć sobie z nim radzić.

W jaki sposób?

Przy odrobinie dobrej woli szpital naprawdę można uczłowieczyć i uczynić go bardziej przyjaznym. Mamy od tego np. specjalistów od socjoterapii. Wszelkie spotkania, warsztaty, terapia sztuką czy muzyką zajmują czas i oczyszczają umysł, co odczuwalnie poprawia jakość życia w szpitalu. Istotne jest też stopniowe zniesienie barier dla rodziny, co dzieje się już na porodówkach czy w szpitalach dziecięcych. Jest to tym bardziej ważne, że zmienia się profil pacjenta: starzejemy się. Seniorom zaś, jak wspomniałem, skuteczniej niż farmakologia pomaga wsparcie społeczne, psychoterapia i placebo.

Seniorom pomaga placebo?

Jak najbardziej. Badania pokazują, że tabletka biochemicznie neutralna u 60 proc. pacjentów potrafi pokonać np. bardzo uciążliwą chroniczną bezsenność.

Z mojego punktu widzenia trzeba unowocześnić polską służbę zdrowia, czyniąc ją medycyną pacjenta. Uregulować stopień komercjalizacji i kwestie leczenia prywatnych pacjentów w publicznych szpitalach. Zmienić także akcenty na studiach, wprowadzając szkolenia behawioralne dla lekarzy i filozofię leczenia nastawioną na medycynę holistyczną, czyli leczącą całego człowieka.

Prof. Włodzimierz Piątkowski jest kierownikiem Zakładu Socjologii Zdrowia, Medycyny i Rodziny w Instytucie Socjologii UMCS w Lublinie, szefem Samodzielnej Pracowni Socjologii Medycyny Uniwersytetu Medycznego w Lublinie.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: „Botoks" Patryka Vegi to obraz deprawacji i chciwości w środowisku polskich lekarzy. Oburza pana ten film?

Przeciwnie. Uważam, że warto go zobaczyć. Mimo wielu przejaskrawień dobrze pokazuje, jak prosperuje biznes farmakologiczny, aborcyjny czy ginekologiczno-położniczy. Jako socjolog medycyny od lat obserwuję, że lekarze to dość zamknięta korporacja o hierarchicznej strukturze, pilnie strzegąca swego interesu ekonomicznego. Trwa tam ciągła walka o lepszą pozycję, bo wiąże się to z dostępem do profitów.

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami