Pacjenci, z którymi rozmawiałam, przygotowując się do tego wywiadu, twierdzą inaczej. Przy czym koperty to ponoć już przeżytek. Nowoczesne wyrazy wdzięczności to ofiarowanie pożyczki czy budowa basenu. Lekarz w książce Reszki zaś radzi, by w razie potrzeby zapukać do drzwi prywatnego gabinetu „pokłonić się komuś", a drzwi do szpitala szybko się dla nas otworzą.
Tak, ale pod warunkiem, że nie jest to gabinet przypadkowy, ale z przełożeniem na realne możliwości załatwienia czegoś w szpitalu. Także słyszałem plotkę, że płacąc za prywatne wizyty, zyskujemy dobre miejsce w kolejce. Może dotyczyć to jednak, jak widać, wąskiej liczby gabinetów i wpływowych lekarzy, bo nawet najlepszy rezydent nie zaoferuje nam takich luksusów.
Zdaniem pacjentów badanych przez Eurobarometr korupcja w medycynie generowana jest przez kolejki do specjalistów.
A zatem im większy deficyt specjalistów w publicznej służbie zdrowia, tym lepiej prosperują prywatne gabinety. Czy lekarze mają więc realny interes w likwidowaniu kolejek, a tym samym przysparzaniu sobie konkurencji? Naukowcy badali stosunek medyków do reform w służbie zdrowia. I cóż, okazało się, że w większości nie są zainteresowani żadnymi, bo ci o dobrej pozycji wolą, by było, jak jest. Tymczasem korupcja to żerowanie na utrzymywanej przez nas publicznej służbie zdrowia w szpitalach, które ufundowali nasi dziadowie i rodzice.
Padł niegdyś pomysł prywatyzacji szpitali i przekształcenia ich w spółki prawa handlowego.
Owszem, za czasów premier Ewy Kopacz. Taki szpital świetnie sobie radził: likwidował przede wszystkim pediatrię, wszystkie oddziały paliatywne i izbę przyjęć, bo te generują straty. Zwalniał też 40 proc. personelu, dając pozostałym pielęgniarkom po 2 tys. zł więcej, by pracowały na okrągło. Inna sprawa, że reforma służby zdrowia sprawia trudność rządom w wielu krajach. To splot różnych interesów m.in. nieformalnego lobbingu, biznesu medycznego czy tzw. zmów cenowych.
Ze wszystkich krajów europejskich mamy najmniej lekarzy przypadających na jednego pacjenta...
Także deficyt lekarzy na prowincji, bo prawie nikt nie chce leczyć na wsi. Co więcej, lekarze pracują, będąc w wieku emerytalnym, bo nie ma ich kto zastąpić. Z drugiej strony jednak środowisko medyczne nie ma, jak już mówiłem, interesu w tym, by było ich więcej. Obserwuję za to, że studenci medycyny już od początku studiów uczą się duńskiego czy fińskiego, by wyjechać. Jeśli prawdą jest, że wykształcenie lekarza kosztuje podatników 300 tys. zł, to może warto przedyskutować pomysł amerykański i udzielać studentom kredytów na studia lekarskie, które spłacaliby przez kilka lat, pracując potem w kraju. Czy też jesteśmy tak bogatym państwem, że stać nas na fundowanie Irlandczykom czy Duńczykom dobrze wyszkolonych lekarzy, mimo że aż 7 proc. z nas nie jest w stanie wykupić przepisanych leków?
Z biedy?
Tak. Dotyczy to zwłaszcza seniorów, bo polska starość to choroby, bieda i samotność.
Inna sprawa, że na receptach, oprócz leków, nierzadko znajdujemy litanię kosztownych suplementów diety. Ja też ich nie wykupuję.
Suplementy diety to biznes niczym reprywatyzacja w Warszawie czy Amber Gold! Nie tylko zawierają składniki, którym jedynie „przypisuje się" właściwości lecznicze, ale też ilość substancji czynnej zawarta w suplemencie diety jest zbyt mała, by w ogóle mogła działać. To nic innego niż placebo za kilkadziesiąt złotych.
Tak jak Viramed z cukru pudru pokazany w „Botoksie". Jak udowodnić, że poprawia płodność aż o 68 proc.? Nic prostszego. Wystarczy zabrać sławę ginekologii na safari. „Pod baobabem siądę, to coś wydobądę" – mówi w filmie znany medyk. Czym różni się koncern farmaceutyczny od mafii? Mafia ma mniejszy budżet – przekonuje Patryk Vega. Pan zaś w książce „Procesy medykalizacji we współczesnym świecie" opisuje podobne zjawisko.
Owszem, medykalizacja to proces celowej przemiany zjawisk naturalnych, niebędących chorobą, w stany patologiczne. Podam przykład: od zawsze wiadomo, że dzieci w wieku dojrzewania bywają szczególnie pobudliwe, ruchliwe i głośne, by ok. 15. roku życia samoczynnie się wyciszyć. Tymczasem od lat 70. stanowi to jednostkę chorobową zwaną ADHD, którą leczy się kosztownymi psychotropami.
A inne sztuczne wykreowane choroby?
Weźmy nieśmiałość. Około jednej piątej młodych ludzi unika publicznych wypowiedzi, niechętnie bierze udział w szkolnych przedstawieniach itd. Tyle że odkąd psychiatria roztoczyła nad tym kuratelę, wmówiono nam, że jest to „ fobia społeczna" leczona farmakologicznie, by interes się kręcił. Nastała teraz epoka, w której tworzy się sztuczne zaniepokojenie stanem zdrowia, by przełożyło się ono na konsumpcję: usługi, terapię czy farmakologię. Częścią tego procederu jest zaś tworzenie i sprzedawanie sztucznych chorób.
Kto nad tym pracuje?
Koncerny farmaceutyczne, ale one same nie przekonają ludzi. Zrobią to, jak w cytowanym przez panią filmie, słynni lekarze, którzy swoim autorytetem uwiarygodnią istnienie danej jednostki chorobowej.
Świadomie?
(śmiech) Granica między prawdą a półprawdą może być płynna. PR-owcy tak skonstruują wypowiedź, że zabrzmi jak neutralna, choć jasno sugeruje, co i jak. Pamięta pani leki na osteoporozę? Uczyniono z niej wielką epidemię, a jest prawdopodobnie jednym z naturalnych elementów starzenia się. Współczesna medycyna to biznes i trzeba ją rozumieć, będąc świadomym konsumentem. Im bardziej bowiem staje się interesem, tym częściej jesteśmy narażeni na oszustwa i manipulacje.
Zostawmy pieniądze i układy. Porozmawiajmy o szpitalu. Dlaczego, przekraczając szpitalny próg, mamy przykre wrażenie utraty tożsamości i stania się bezwolnym przedmiotem? Czy to naprawdę konieczne?
Tak naprawdę urzeczowia nas już sama choroba. Socjologia medycyny przypisuje jej trojakie konsekwencje: pierwsza to narzucenie izolacji społecznej, druga to zależność od innych. „Oby ci ktoś szklankę wody podał". Trzecia zaś to stygmatyzacja. Pojawia się w naszej głowie, gdy przekraczamy np. próg oddziału onkologii, nie mówiąc już o psychiatrii. W pierwszych dniach pobytu w szpitalu stres wydaje się najsilniejszy zwłaszcza wtedy, gdy spotkamy tam personel obojętny lub nastawiony negatywnie czy wyłącznie na zysk. Działa wtedy wszystko to, co wywołuje stres: strach przed śmiercią, operacją czy bolesną diagnostyką, poczucie niepewności, izolacja od bliskich czy legendarny catering...
Dokucza też brak informacji. W warszawskich szpitalach pacjentki, z którymi rozmawiałam, skarżyły się na brak lekarza prowadzącego i niemożność uzyskania informacji ani o stanie własnego zdrowia, ani dalszym leczeniu. Inaczej w szpitalach dziecięcych, gdzie nad pacjentem czuwa rodzic, czyli zdrowy cerber.
Widzi pani, szpital to instytucja społeczna w pewnym sensie totalitarna, co bywa konieczne. Trudno bowiem, by pacjent narzucał lekarzowi np. rodzaje terapii, za którą ów lekarz ponosi odpowiedzialność. Z drugiej strony lekarz zobowiązany jest wytłumaczyć sytuację prostym językiem, ale nie ma kompetencji, by rozmawiać. Sukcesem jest już wprowadzenie fakultetu z savoir-vivre'u na naszej uczelni, który oby stał się obligatoryjny!
Panie profesorze, nie mówię o terapii słowem, ale o prostej informacji.
Niestety, odnoszę wrażenie, że niektórzy lekarze, pozostając w glorii swego prestiżu i profesjonalizmu, cenią jedynie dystans. Nie przystoi im, jak sądzą, prosty język czy swobodniejsza interakcja z pacjentem, choć to fałszywe mechanizmy. Inna sprawa, że o odbiorze szpitalnej rzeczywistości w dużym stopniu przesądza nasz poziom neurotyzmu.
Czyli?
Im bardziej jesteśmy pobudliwi, histeryczni czy skłonni do nerwicy, tym trudniej nam zaaklimatyzować się w szpitalu. Ok. 15 proc. to tzw. trudni pacjenci, których osobowość wzmacnia negatywne bodźce. To tak, jakby wzmacniacz podkręcać lub nie: efekt różny, choć z głośnika płynie ta sama muzyka. Pacjent jest jak pudło rezonansowe, co nie zmienia tego, że stres szpitalny jest zjawiskiem obiektywnym i lekarze powinni umieć sobie z nim radzić.
W jaki sposób?
Przy odrobinie dobrej woli szpital naprawdę można uczłowieczyć i uczynić go bardziej przyjaznym. Mamy od tego np. specjalistów od socjoterapii. Wszelkie spotkania, warsztaty, terapia sztuką czy muzyką zajmują czas i oczyszczają umysł, co odczuwalnie poprawia jakość życia w szpitalu. Istotne jest też stopniowe zniesienie barier dla rodziny, co dzieje się już na porodówkach czy w szpitalach dziecięcych. Jest to tym bardziej ważne, że zmienia się profil pacjenta: starzejemy się. Seniorom zaś, jak wspomniałem, skuteczniej niż farmakologia pomaga wsparcie społeczne, psychoterapia i placebo.
Seniorom pomaga placebo?
Jak najbardziej. Badania pokazują, że tabletka biochemicznie neutralna u 60 proc. pacjentów potrafi pokonać np. bardzo uciążliwą chroniczną bezsenność.
Z mojego punktu widzenia trzeba unowocześnić polską służbę zdrowia, czyniąc ją medycyną pacjenta. Uregulować stopień komercjalizacji i kwestie leczenia prywatnych pacjentów w publicznych szpitalach. Zmienić także akcenty na studiach, wprowadzając szkolenia behawioralne dla lekarzy i filozofię leczenia nastawioną na medycynę holistyczną, czyli leczącą całego człowieka.
Prof. Włodzimierz Piątkowski jest kierownikiem Zakładu Socjologii Zdrowia, Medycyny i Rodziny w Instytucie Socjologii UMCS w Lublinie, szefem Samodzielnej Pracowni Socjologii Medycyny Uniwersytetu Medycznego w Lublinie.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95