Pod koniec 1969 roku album „Led Zeppelin II" zdetronizował na szczycie listy przebojów „Abbey Road" Beatlesów i „Let It Bleed" The Rolling Stones – płyty największych gigantów pierwszej dekady rock and rolla. Królem drugiej dekady stał się zespół kierowany przez Jimmy'ego Page'a – Czarnoksiężnika z gitarą.
John Paul Jones, basista Led Zeppelin, żartował, że gdyby prawdziwe były plotki o cyrografie podpisanym z diabłem w zamian za pomoc w stworzeniu nieśmiertelnej muzyki zespołu, gitarzyście nie starczyłoby krwi i atramentu, tak wielkie stworzył rockowe dzieło. Jakkolwiek by było – cyrografów nie podsuwa się beztalenciom, a jeśli uznać Page'a za rockowego Fausta, stał się nim, bo był jednym z najbardziej utalentowanych rockowych gitarzystów, muzyków i kompozytorów na świecie.
Duch w studiu
Zanim świat poznał jego nazwisko, zagrał jako artysta sesyjny w nieśmiertelnych hitach „You Really Got Me" The Kinks, „Baby Please Don't Go" Them z Vanem Morrisonem i na debiutanckim singlu The Who „I Can't Explain". Keithowi Richardsowi pokazał, jak wykonać solówkę w „Heart of Stone". Uczył się u Johna McLaughlina, znanego później z The Mahavishnu Orchestra. – Jako pierwszy muzyk pop miałem swój sitar, przysłany prosto z Indii – chwalił się. Wyprzedził pod tym względem George'a Harrisona.
Jego talent dostrzeżono w londyńskim klubie Marquee. Tam pojawiali się przyszli muzycy The Rolling Stones i The Yardbirds, zafascynowani bluesem. Dostał zaproszenie do pracy w studiach EMI. – Problem pojawił się, gdy wciśnięto mi w dłoń kartkę z rzędami kropek i linii. Wszystko to przypominało wrony siedzące na drutach, coś okropnego – wspominał pierwszy kontakt z nutami, których nie znał. To nie przeszkodziło mu w karierze muzyka sesyjnego, ponieważ członkowie zespołów zyskujących sławę w pierwszej połowie lat 60. nie tylko nie znali nut: oni nie umieli dobrze grać.
Gdy menedżer The Yardbirds Giorgio Gomelsky zapytał, czy nie miałby ochoty zastąpić odchodzącego z grupy Erica Claptona, Jimmy zrezygnował z tygodniowej gaży 25 funtów, bo juź wtedy zarabiał trzy razy tyle. Polecił do zespołu swojego przyjaciela Jeffa Becka. Muzykowali jeszcze jako nastolatki w szkole. Grali w salonie Page'ów, gdzie, jak wspominał Beck, „nie było miejsca, żeby przekręcić potencjometr w gitarze".