Bogusław Chrabota: Kobiety rządzą światem

Czy przekroczyliśmy granice sfeminizowania polityki? Seksiści mówią, że nawet jeśli jeszcze nie, to do tego ryzykownego punktu właśnie się zbliżamy.

Aktualizacja: 15.10.2016 07:03 Publikacja: 13.10.2016 12:50

Bogusław Chrabota

Bogusław Chrabota

Foto: Fotorzepa

Bo przecież wydaje się ontologicznie niemożliwe, żeby prezesem polskiej Rady Ministrów była kobieta. W Niemczech kanclerzem – i to wieloletnim – również. Na dodatek premierem Wielkiej Brytanii (nie zapomnijmy o królowej Elżbiecie II), prezydentem sąsiedniej Litwy, następcą tronu Szwecji czy szefem unijnej dyplomacji. Jeśli to feministyczne tsunami będzie trwało, to niedługo wyniesie pierwsze kobiety na stanowiska prezydentów konserwatywnych Stanów Zjednoczonych i postępowej Francji. A skoro mamy już kobietę w roli prymasa Szwecji, to czemu nie feministyczny papież czy król Arabii Saudyjskiej?

Szyderstwa? Seksiści podchodzą do problemu poważnie. Świat ich zdaniem schodzi na manowce, bo jeśli prawdą jest, że kobiety łagodzą obyczaje, to jak skazana na konflikt geopolityka wytrzyma konfrontację nafaszerowanych testosteronem samców z grzecznymi liderami w spódnicach? Czy pani Hillary Clinton będzie umiała tupnąć eleganckim pantofelkiem, by postraszyć koreański reżim Kimów? Czy madame Le Pen wystarczy sił, by podnieść rzężącą Francję? Czy Europę będą mogły ocalić rzęsiste łzy pani Mogherini?

Jednym do śmiechu, innym nie. Osobiście mam do tych poglądów spory dystans, bo w sumie kibicując kobietom w polityce, z historii pamiętam, że nie każda była ostoją immobilizmu i łagodności. Wystarczy wspomnieć na poły legendarną przywódczynię Berberów Kahinę, która na przełomie VII i VIII wieku nie tylko zdołała powstrzymać arabską inwazję na Maghreb, ale na dodatek skutecznie zrównała z ziemią większość bizantyjskich miast w Afryce Północnej. Całej serii mocnych kobiet doświadczyła już w czasach nowożytnych Wielka Brytania. Wśród licznych królowych, zwykle o imieniu Maria lub Anna, jedna zajęła w historii miejsce wyjątkowe. To panująca przez 44 lata Elżbieta I, która stworzyła mocne podwaliny pod przyszłe imperium.

Miała zresztą swoje lustrzane odbicie w wieku XIX w osobie kobiety równie niezłomnej, choć osobiście odrobinę szczęśliwszej. Mam na myśli Wiktorię Hanowerską, która sprawnie zarządzała odziedziczonym imperium i ustanowiła w swojej epoce rekord długości panowania. Otóż królową była przez całe 63 lata. Doczekała się dziewięciorga potomstwa, przez co, w przeciwieństwie do Elżbiety, zapewniła trwałość dynastii.

Czasy wiktoriańskie poprzedzała zresztą epoka mocnych kobiet również w kontynentalnych monarchiach absolutnych. W XVIII wieku przez niemal 40 lat Cesarstwem Austrii mocną ręką trzęsła Maria Teresa Habsburg, współodpowiedzialna zresztą wraz z Katarzyną II za pierwszy rozbiór Polski. A skoro o Romanowach mowa, to dzieje tej dynastii każą pamiętać o przynajmniej kilku kobietach na tronie, z których oczywiście najważniejszą była żona Piotra III Romanowa, urodzona w Szczecinie niemiecka księżniczka Zofia Anhalt, która po przejściu na prawosławie przyjęła imię Katarzyna i zyskała przydomek Wielka. W polskiej historiografii to postać jednoznacznie złowroga. Zresztą nie tylko w polskiej. Jako że cesarzowa słabo dbała o public relations, Europa zapamiętała ją jako brutalnego samodzierżawcę i osobę o niepoślednich apetytach seksualnych. W Rosji pamięta się ją jednak inaczej. Była pewnie jedną z najważniejszych postaci epoki, jedną z najwybitniejszych przedstawicieli dynastii i jako jedyna w pełni udanie kontynuowała imperialne dzieło Piotra Wielkiego. A co do jej apetytów, to co prawda historycy potwierdzają jej liczne romanse, ale nikt nie pisze o wyuzdaniu. Raczej o wielkim pragnieniu miłości, dzięki któremu miała siły i temperament do budowania wielkości państwa.

Tyle o poprzedniczkach dzisiejszej damskiej elity w polityce. Jak widać, historyczne precedensy są niebanalne. I ważna obserwacja na koniec. Dzisiejsza pani premier to już trzecia przedstawicielka płci pięknej w gabinecie premiera RP w minionym ćwierćwieczu. Oczywiście pełna ocena jej rządów będzie możliwa dopiero post factum, tak zresztą jak już dziś możemy oceniać Hannę Suchocką czy Ewę Kopacz. Proszę mi darować wypowiedź na ten temat na tych łamach. Niemniej trudno nie zauważyć prawidłowości, że jakościowych kobiet w polityce jest dziś statystycznie więcej niż mężczyzn. Liczby coraz częściej przemawiają na ich rzecz zarówno w Nowoczesnej (Boney M: Petru + trzy panie), jak i na lewicy. Czyżby seksiści skazani byli na wymarcie i zbliżała się epoka kobiet?

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Bo przecież wydaje się ontologicznie niemożliwe, żeby prezesem polskiej Rady Ministrów była kobieta. W Niemczech kanclerzem – i to wieloletnim – również. Na dodatek premierem Wielkiej Brytanii (nie zapomnijmy o królowej Elżbiecie II), prezydentem sąsiedniej Litwy, następcą tronu Szwecji czy szefem unijnej dyplomacji. Jeśli to feministyczne tsunami będzie trwało, to niedługo wyniesie pierwsze kobiety na stanowiska prezydentów konserwatywnych Stanów Zjednoczonych i postępowej Francji. A skoro mamy już kobietę w roli prymasa Szwecji, to czemu nie feministyczny papież czy król Arabii Saudyjskiej?

Pozostało 87% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Menedżerowie są zmęczeni
Plus Minus
Konrad Szymański: Cztery bomby tykają pod członkostwem Polski w UE
Plus Minus
Polexit albo śmierć
Plus Minus
„Fallout”: Kolejna udana serialowa adaptacja gry po „The Last of Us”
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Kaczyński. Demiurg polityki i strażnik partyjnego żłobu