Program PiS: przechwałki skrojone na wyrost

Program PiS to tak naprawdę podsumowanie dokonań partii rządzącej, które tylko udaje rzetelny bilans.

Aktualizacja: 28.09.2019 17:46 Publikacja: 28.09.2019 00:01

Ponad 230 stron niełatwej lektury. Wicepremier Piotr Gliński prezentuje broszurę z programem PiS pod

Ponad 230 stron niełatwej lektury. Wicepremier Piotr Gliński prezentuje broszurę z programem PiS podczas konwencji w Łodzi 14 września

Foto: EAST NEWS

Jeżeli dzisiaj program partii nie jest traktowany jako lekceważona jazda obowiązkowa przed wyborami, ale jako materiał, z którego trzeba wyłowić przynajmniej kilka interesujących punktów, to jest to w dużej mierze zasługa PiS. I nawet nie chodzi o to, że partia Jarosława Kaczyńskiego zawsze wykonywała solidną pracę programową, ani o to, że i w tym cyklu wyborczym wyprzedziła pozostałe siły o kilka długości pod względem prezentacji, szczegółowości i oprawy swojego programu. Przede wszystkim chodzi o to, że PiS jako pierwszy zrealizowało tak dużą część ze swoich przedwyborczych zapowiedzi. Jedni powiedzą: szczęśliwie, inni: niestety. Ale fakt pozostaje faktem.

A skoro tak, to wśród obserwatorów pojawiło się podejrzenie, że być może program, przynajmniej PiS, jednak warto czytać, bo inaczej niż w przeszłości w przypadku innych ugrupowań ten może zostać naprawdę zrealizowany, choćby częściowo. Przy czym trudno się zdobyć na podobne zaangażowanie, gdy idzie o to, co swoim programem nazywają konkurenci. Choćby podświadomie istnieje podejrzenie, że w przypadku KO czy SLD nie jest to nic więcej, jak tylko kawałek papieru (względnie zbiór bitów – w końcu ekologia...), więc czas poświęcony na lekturę tegoż byłby po prostu zmarnowany.

Kolejny powód, aby zmusić się do przejrzenia ponad dwustu stron programu PiS, to ten, że tylko ugrupowanie rządzące prezentuje tak pełną własną wizję państwa. W pozostałych przypadkach ta wizja jest albo niedookreślona, magmowa i niezrozumiała (KO), albo fragmentaryczna (Konfederacja) i momentami niespójna (PSL), albo skupiona na jednym aspekcie (SLD).

Dziurawa wyliczanka sukcesów

Co zatem wynika z programu PiS? Przede wszystkim w mniej więcej dwóch trzecich nie jest to program, ale podsumowanie dokonań. Te dwie trzecie to rodzaj oszustwa, bo wydana przez PiS księga udaje rzetelny bilans, podczas gdy to przecież materiał wyborczy.

Można o tym jednak zapomnieć, tonąc w wyliczeniach i nazwach aktów prawnych. Autorzy sprytnie omijają rafy. Nie znajdziemy tam wzmianki o spektakularnych porażkach PiS ani tym bardziej samokrytycznego wyjaśnienia, jakie było ich źródło. Próżno na przykład szukać wzmianki o milionie (polskich) aut elektrycznych na polskich drogach do 2025 roku, jak zakładał pierwotnie rządowy plan elektromobilności i czym chwalił się Mateusz Morawiecki jeszcze jako wicepremier. Owszem, o elektromobilności jest mowa, ale w dość zaskakującym kontekście: wymienia się tam zagraniczne firmy związane z tą branżą, które zainwestowały w Polsce. Jest też mowa o polskich elektrycznych autobusach. Ale nie ma już mowy o tym, że rząd PiS nałożył na Polaków kolejny podatek w postaci opłaty emisyjnej, doliczanej do ceny paliwa.

W rozdziale o polityce zagranicznej oraz polskiej polityce historycznej czy dbaniu o dobre imię naszego kraju za granicą nie znajdziemy ani słowa na temat nieszczęsnej nowelizacji ustawy o IPN.

Tam, gdzie mowa jest o programie Rodzina 500+ (a program wspomina o nim w kilku miejscach), zrezygnowano z umieszczania go jednoznacznie w kontekście demografii, a przecież taki był jeden z dwóch oficjalnie deklarowanych jego celów (drugim było „odzyskanie godności" przez najuboższą część Polaków). Przyczyna jest oczywista: dane pokazują, że wpływ 500+ na demografię jest jak dotąd zerowy.

Marginalnie jedynie pojawia się Polska Fundacja Narodowa, która dostarczyła rządzącym chyba więcej problemów niż korzyści. Mowa jest o „reorganizacji Komendy Głównej Policji", podczas gdy w rzeczywistości PiS niemal nie tknął policyjnych struktur. Bardzo zabawnie brzmi deklaracja dotycząca polskiej elektrowni jądrowej: „Planujemy wybudowanie elektrowni jądrowych, które są czyste i bezpieczne. Zeroemisyjne wytwarzanie energii elektrycznej powinno zostać wsparte przez bloki jądrowe, które już w 2035 r. mogą dać ok. 10 proc. energii elektrycznej wytworzonej w kraju". Przez cztery lata rząd PiS nie tylko nie był w stanie wybrać kontrahenta, który zbuduje owe bloki jądrowe, ale nawet nie wskazano miejsca, gdzie ma mają one powstać. Zaczyna to przypominać sytuację z czasów PO, gdy na czele drzemiącej spółki, mającej się zajmować budową elektrowni atomowej, stał Aleksander Grad. Takich przykładów wątpliwych dokonań lub niewspomnianych w programie porażek jest oczywiście o wiele więcej.

Osobna kategoria to zapowiedzi korzystnych zmian, przy których nie sposób nie zadać sobie pytania, dlaczego nie zostały zrealizowane w mijającej kadencji. Ot, choćby deklaracja wprowadzenia zasady „jeden za jeden" przy tworzeniu przepisów, ujęta zresztą w programie w dość dziwny sposób: „Wprowadzimy ograniczanie przyrostu przepisów poprzez zastosowanie zasady »jeden za jeden« (One in One Out) – wprowadzając nowe obciążenie, trzeba jednocześnie zadeklarować usunięcie innego, równoważnego". „Zadeklarowanie" nie oznacza przecież niczego więcej niż właśnie to – deklarację. Trudno powiedzieć, czy to tylko niezręczność językowa (należało przecież napisać „trzeba jednocześnie usunąć"), czy też świadomie pozostawiona furtka, aby nie dało się rządzącym w przyszłości zarzucić niespełniania obietnic.

Gdy więc chodzi o podsumowanie dokonań, program PiS skrzętnie zamiata problemy pod dywan – co oczywiście nie oznacza, że skrupulatnie nie wymienia tego, co faktycznie partii rządzącej udało się zrobić, a nie jest tego mało. Jednak nawet w tych przypadkach razi całkowite pomijanie jakichkolwiek kontrowersji. Tak jak w przypadku fragmentu poświęconego reformie sądownictwa, zbudowanego według reguł najbardziej tępej propagandy: dobra władza spełniła obietnice i zreformowała sądownictwo wbrew oporowi złych ludzi.

Bohaterski bój dobrych ze złymi

Jeszcze zabawniej dla każdego krytycznego obserwatora musi brzmieć fragment poświęcony mediom publicznym, jakkolwiek jego pierwsze zdanie wydaje się ze wszech miar prawdziwe: „Prawo i Sprawiedliwość dąży do zbudowania nowego ładu medialnego. [...] Podjęliśmy się przede wszystkim trudu naprawy mediów publicznych, zaproponowaliśmy rozwiązania mające na celu zapewnienie im stabilnego finansowania. [...] Postawiliśmy również na profesjonalną kadrę menedżerską, która z sukcesami wyprowadza firmy z trudnej sytuacji, reformując je, podnosząc jakość audycji, dbając o pluralizm, ale także o dziennikarzy". W szczególności rozbawić może wzmianka o dbaniu o pluralizm.

To jednak w gruncie rzeczy detale. Jeżeli szukalibyśmy dominującej narracji, opowieści, którą PiS chce sprzedać swoim wyborcom, to powinniśmy spojrzeć do pierwszych rozdziałów programu. Tam znajdziemy baśń o bohaterskim boju dobrego PiS ze złymi siłami postkomunizmu. I jest to jedna z najważniejszych manipulacji, zawartych w dokumencie.

Jak to często bywa z diagnozami Jarosława Kaczyńskiego – ta jest częściowo trafna, lecz zarazem przesadzona i rozciągnięta grubo ponad miarę, tak aby stworzyć teoretyczną podbudowę pod najbardziej kontrowersyjne działania rządzącej formacji.

Mamy zatem opowieść o płynnym przejściu z dawnej do nowej rzeczywistości po 1989 roku i przeniesieniu do tej drugiej patologii z tej pierwszej. Słusznie – tak w istocie było. Już jednak moment później napotykamy dość zaskakujące stwierdzenie: „Rynek, którego głównym zadaniem jest selekcjonowanie podmiotów gospodarczych, nagradzanie dobrego gospodarowania i karanie lub eliminowanie złego, w niewielkim stopniu spełniał swoje funkcje. Istniała wielka ilość barier blokujących wejście na rynek nowych firm, a sukces rynkowy zależał w dużym stopniu od wejścia w różne sieci powiązań, mających swoje źródło w patologii starego lub nowo tworzącego się systemu". Po pierwsze – w zasadzie wszyscy niezależni analitycy zgadzają się, że to właśnie na początku lat 90. barier dla prowadzenia działalności gospodarczej było najmniej. Owszem, fory dostawali ci, którzy mieli dobre układy przeniesione ze starej rzeczywistości, ale ci, którzy ich nie mieli, mogli działać w warunkach takiej gospodarczej wolności, o jakiej dziś można tylko marzyć.

Po drugie – z tego passusu wynika, że kto zbudował firmę w tamtych czasach i przetrwał do dzisiejszych czasów, w zasadzie musiał swój sukces zawdzięczać nie własnej pracowitości, ale układom. To oczywiście nieprawda i jest to opinia bardzo krzywdząca dla wielu uczciwych przedsiębiorców, dziś kierujących dużymi firmami, ale też mieści się ten sposób patrzenia w próbie zakwestionowania przez PiS większości dokonań III RP, a w zasadzie całego jej zasadniczego kształtu. Dodatkowo zaś uzasadnia nacisk na przedsiębiorców – nie dość, że część z nich jest niedopuszczalnie bogata, to jeszcze dorobili się „na układach".

Polska solidarna kontra Polska liberalna

Jest też oczywiście obowiązkowy cios w liberalizm: „Warto jeszcze wskazać na ideowe podstawy systemu, którymi były prymitywny liberalizm, przechodzący w społeczny darwinizm, a także permisywizm przechodzący z kolei w nihilizm". Tu trzeba się na moment zatrzymać, żeby wskazać kolejną manipulację, na której PiS od dawna buduje swoje poparcie: utożsamienie liberalizmu (bez żadnych dodatkowych określeń) z patologiami III RP. PiS już dawno temu położył fundamenty pod opozycję „Polska solidarna kontra Polska liberalna", tyle że liberalizm nie jest tutaj rozumiany we właściwym sensie – jako klasyczna liberalna doktryna, wywodząca się od Adama Smitha czy Johna Stuarta Milla – lecz jako system zinstytucjonalizowanej korupcji, niesprawiedliwości i oszustwa, jakim miała być III RP do 2015 roku, z małą przerwą w latach 2005–2007. To sprytny zabieg, gdyby bowiem PiS miał się prezentować w opozycji do klasycznego liberalizmu, musiałby siłą rzeczy otwarcie pokazać się jako partia socjalistyczna (którą faktycznie przecież jest), a tego woli unikać. Jeżeli natomiast utożsamimy liberalizm z patologią III RP – mamy inną opozycję: złe elity, wyzyskujące cierpiący lud kontra dobry, szlachetny, antyelitarny PiS. I to jest właśnie wizerunek, którego partia rządząca się trzyma, co jakiś czas wspominając jedynie o tym, że dzięki niej mają powstać nowe, szlachetne elity.

Wszystko przez postkomunę

Program PiS idzie jednak dalej, nie zatrzymując się na ocenie pierwszego etapu istnienia III RP. Pojawia się zatem teza, że rządy Platformy były prostym, mechanicznym wręcz powrotem do postkomunistycznych układów z lat 90. i dopiero wygrana PiS położyła temu kres, choć też nie całkiem, bo walka trwa. Także tutaj znajdziemy pocieszne fragmenty – na przykład ten, gdy autorzy programu partii, która w bezprecedensowy sposób, balansując momentami na granicy prawa, skupiła w swoim ręku instrumenty władzy, zarzucają poprzednikom, że ci „przejęli" instytucje, takie jak CBA czy GUS – do czego przecież mieli po prostu prawo. Skoro o CBA mowa – warto przypomnieć, że za czasów PO przez jakiś czas szefem CBA pozostawał Mariusz Kamiński, Tomasz Merta trwał na stanowisku wiceministra kultury, a zarząd TVP zmienił się na jednoznacznie sprzyjający władzy dopiero w 2011 roku.

Nie miejsce tutaj na szczegółowe wykazywanie, dlaczego teza o tym, że główny problem Polski AD 2019 to postkomunizm, jest absurdalna. Naukowcy wielokrotnie analizowali na przykład los nomenklaturowych spółek z początków III RP, wskazując, że żadna z dużych nie tylko nie dotrwała do dzisiejszych czasów, ale też że umarły już dawno w starciu z całkiem nową rzeczywistością najpóźniej drugiej połowy ubiegłej dekady.

Lecz postkomunizm jest dla PiS bardzo wygodnym fantomem. Jego oporem można usprawiedliwić każdą własną porażkę. Złe opozycyjne media? Postkomunistyczne. Źli sędziowie, nawet ci trzydziestoparoletni? Postkomuniści. Źle działa administracja? Wiadomo, nie jest to wina naszej nieudolności, ale sabotaż postkomunistów. I tak dalej, i tak dalej. To pozwala łatwo odwrócić uwagę od spraw naprawdę istotnych, jakimi są dzisiaj dobra instytucjonalna organizacja państwa czy negatywne skutki systemu agresywnej redystrybucji, wprowadzonego przez PiS.

Skoro o redystrybucji mowa – to również jeden z głównych wątków programu PiS. Tu nie ma owijania w bawełnę: redystrybucja jest traktowana jako Święty Graal obecnej władzy i ma odwracać niesprawiedliwości poprzedniego okresu. A że trzeba komuś zabrać? Jaki to problem, skoro wcześniej wyraźnie napisano, że aby odnieść sukces, trzeba było być w układzie?

Być może niezamierzenie autorzy programu przyznają również, że najpierw musieli sobie „kupić" wyborców ekspansywną polityką socjalną, inne kwestie odkładając na później. „Po czwarte, chodzi o politykę społeczną, czyli daleko idącą redystrybucję dóbr [...]. W praktyce ten porządek musiał być realizowany według nieco innych reguł ze względu na potrzebę uzyskania trwałego poparcia społecznego i – co za tym idzie – stabilności nieustannie atakowanego rządu".

Mrzonki trzeciej drogi

Można zarazem odnieść wrażenie, że autorzy dokumentu programowego popadli w rozdwojenie jaźni, znajdujemy tam bowiem i taki fragment: „Właśnie dlatego zdecydowanie odrzucając etatyzm, tj. dążenie do upaństwowienia szerokiej sfery życia społecznego, odrzucamy niezdolność państwa do podejmowania działań koniecznych dla obrony interesów wspólnoty, dobra obywateli". Tak jest – o odrzuceniu etatyzmu mówi zdecydowanie najbardziej etatystyczna partia w historii III RP, która w swoim programie zapowiada dalsze jego wzmacnianie poprzez takie ekstrawaganckie pomysły, jak stworzenie obowiązkowej korporacji dziennikarskiej, ustanowienie Karty artysty zawodowego czy ufundowanie państwowego Centrum Gier Wideo.

Program wychwala rzekomą autorską „polską drogę do dobrobytu", która ma nas podobno wyróżniać i nie być ani liberalna, ani socjalistyczna. Odbija się w tym fascynacja premiera Morawieckiego osiągnięciami Chin, które jednak funkcjonują przecież w całkiem innych realiach rynkowych i społecznych. Te przechwałki są skrojone mocno na wyrost, skoro mamy za sobą raptem jedną kadencję w warunkach naprawdę dobrej koniunktury. Przywodzą też na myśl mrzonki Tony'ego Blaira o „trzeciej drodze" New Labour z początku ubiegłej dekady.

Rządy PiS bywają złośliwie nazywane „grupą rekonstrukcyjną sanacji". Tego typu historyczne analogie bywają zwodnicze, ta jednak – przy zachowaniu proporcji – wydaje się zaskakująco celna.

Autor jest publicystą tygodnika „Do Rzeczy"

Jeżeli dzisiaj program partii nie jest traktowany jako lekceważona jazda obowiązkowa przed wyborami, ale jako materiał, z którego trzeba wyłowić przynajmniej kilka interesujących punktów, to jest to w dużej mierze zasługa PiS. I nawet nie chodzi o to, że partia Jarosława Kaczyńskiego zawsze wykonywała solidną pracę programową, ani o to, że i w tym cyklu wyborczym wyprzedziła pozostałe siły o kilka długości pod względem prezentacji, szczegółowości i oprawy swojego programu. Przede wszystkim chodzi o to, że PiS jako pierwszy zrealizowało tak dużą część ze swoich przedwyborczych zapowiedzi. Jedni powiedzą: szczęśliwie, inni: niestety. Ale fakt pozostaje faktem.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów