I – co należy podkreślić – dzieje się to 35 lat od wydarzeń sierpniowych, w medium, którego redaktorem naczelnym jest emblematyczna postać dawnej opozycji.
Oto Ewa Siedlecka na łamach „Gazety Wyborczej", chcąc dołożyć pewnej partii centroprawicowej, zajęła się projektem konstytucji tego ugrupowania z roku 2010. Wśród wielu zarzutów pojawia się i ten: „Znika pojęcie sprawiedliwości społecznej, zastępuje ją »solidarność«".
Znamienne, że Siedlecka stosuje w tym przypadku cudzysłów – jakby chciała zasugerować, że mamy tu do czynienia z zawłaszczeniem świętości, do której dziś prawo mają wyłącznie Polacy przytakujący „Wyborczej". Problem jednak polega na tym, że dla nich solidarność jest słowem może i pięknym, ale z pewnością do niczego niezobowiązującym, a zatem – pozbawionym przełożenia na twardą, codzienną rzeczywistość.
Zastanawiająca jest też troska Siedleckiej o zachowanie w ustawie zasadniczej zapisu o sprawiedliwości społecznej: ten termin to w końcu relikt socjalistycznych mrzonek. A przecież pamiętamy, że „Wyborcza" w latach 90., w ramach „powrotu do Europy", broniła zaciekle kapitalistycznych reform, z takimi ich brutalnymi konsekwencjami jak rozwarstwienie społeczne.
Nie czarujmy się, obchodzone co roku pod koniec sierpnia uroczystości zdążyły odebrać sens doniosłym słowom. Przecież spłata kredytu hipotecznego okazuje się ważniejszym zadaniem niż budowa społeczeństwa obywatelskiego. Co oznacza solidarność w epoce indywidualizmu podszytego cynicznym stosunkiem do wszelkich szczytnych spraw (bo na nic się zdadzą deklaracje Adama Michnika zapewniającego w imieniu „Wyborczej" na billboardach: „Nam nie jest wszystko jedno")? Czy to już tylko puste hasło z przeszłości, za którego fasadą odbywa się wyścig szczurów?
Odpowiedź twierdząca na to drugie pytanie to w istocie przyznanie się do porażki. Ale przecież chodzi o dylematy ciągnące się od początku III RP. Znakomicie odzwierciedlają je perypetie autora „Etyki solidarności" ks. Józefa Tischnera – bohatera najnowszego wydania kwartalnika „Pressje" (Teka 39 Klubu Jagiellońskiego). W czasopiśmie możemy prześledzić drogę kapłana i filozofa od posługi duszpasterskiej, którą prowadził wśród robotników strajkujących w Stoczni Gdańskiej w roku 1980, do udzielania poparcia liberalnym przemianom dekadę później.
Jan Maciejewski przypomina głośne wystąpienie Tischnera po ogłoszeniu wyników pierwszej tury wyborów prezydenckich, gdy się okazało, że kandydat światłej części społeczeństwa, ówczesny premier Tadeusz Mazowiecki, odpadł z dalszej rywalizacji, ustępując nikomu nieznanemu populiście z Kanady Stanowi Tymińskiemu. Duchowny oskarżył o taki stan rzeczy „homo sovieticus". W ten sposób wskazywał typ człowieka, który swoją roszczeniową postawę z okresu realnego socjalizmu przeniósł do nowej Polski i miał czelność wymagania stawiane wcześniej władzy komunistycznej postawić politykom z obozu solidarnościowego. Maciejewski zauważa, że o ile w roku 1980 Tischner z nadzieją konstatował, iż wraz z narodzinami „Solidarności" z twarzy Polaków opadły maski, o tyle dziesięć lat później zdawał się mówić, że maski te opadły nie z twarzy, lecz z mord.