Mówi pan o aresztowaniu pod zarzutem defraudacji?
Konkretnie pod zarzutem wyprowadzenia z klubu sportowego GKS Wybrzeże 62 mln zł. Klub nigdy nie miał takich pieniędzy. Zresztą wszyscy podejrzani zostali uniewinnieni w pierwszej instancji, bo tam nikt nie kradł. Wracając do GROM, w 2004 roku ukazała się książka Petelickiego dotycząca tej formacji. Z niej dowiedziałem się, jakobym podpisał rozkaz rozwiązania GROM, a Petelicki miał się o tym dowiedzieć od Antoniego Macierewicza.
Nie chciał pan rozwiązać GROM? Macierewicz jeszcze niedawno mówił, że udaremnił rozwiązanie tej jednostki.
Nie mogłem takiego rozkazu podpisać, bo on musiałby fizycznie istnieć, a takiego rozkazu nie ma. Poza tym nie ja bym o tym decydował, tylko premier Jan Krzysztof Bielecki, a on nie wydał takiego polecenia. Ponieważ Petelicki zaczął źle się o mnie wyrażać, to poszliśmy do sądu. Po pierwszej rozprawie zastrzelił się i sprawa została umorzona. Ale to była dla mnie osobiście bardzo przykra historia. Żaden z moich dawnych kolegów z resortu nie wziął mnie w obronę – ani Andrzej Milczanowski, ani nikt inny. Gdy niedawno byłem w Brukseli w obronie emerytów poszkodowanych przez pisowską ustawę, czekałem, że ktoś z nich do mnie podjedzie i powie: „Heniu, jestem z tobą". Żaden nie przyszedł. A przecież ta jednostka cały czas funkcjonowała, choć mnie nie do końca podobał się sposób jej wykorzystania przez Milczanowskiego, np. do zwalczania pospolitych gangów.
Czy za pana czasów dochodziło do przypadków inwigilowania prawicy?
Nie. Za moich czasów nie prowadzono działań przeciwko legalnym partiom. Jedyne, o czym wiem i co mi się nie podobało, tak samo jak premierowi Bieleckiemu, to było przeglądanie teczek wszystkich posłów i senatorów przez Andrzeja Milczanowskiego. Nawet jeżeli zrobił to w dobrej wierze, to powinien był się zapytać o zgodę i otrzymać polecenie. A on to zrobił na własny użytek, żeby mieć takie papiery.
A na co kładł nacisk premier Bielecki?
Na stronę prawną. Przede wszystkim, żeby w każdym resorcie były na bieżąco uzupełniane akty wykonawcze wynikające z ustaw.
A przestępstwa gospodarcze? Rząd był zainteresowany ich ściganiem?
To była skomplikowana sprawa. W końcówce lat 80. zostały zlikwidowane w milicji wydziały do walki z przestępczością gospodarczą, tzw. PG. Myślę, że po to, żeby w okresie przekształceń nie było zwartego aparatu do ścigania takich przestępstw. Na dodatek ówcześni prokuratorzy nie znali się na prawie bankowym i w ogóle na przestępstwach gospodarczych. Dopiero się tego uczyli. Osobiście organizowałem w Gdańsku spotkania policjantów z prokuratorami, żeby przynajmniej poznali swoje gęby i żeby nauczyli się ze sobą rozmawiać. W tamtych czasach, z wyjątkiem jednego przypadku, nie udało się nikogo skazać za przestępstwa gospodarcze.
Ten jeden przypadek to kto?
Doprowadziliśmy do aresztowania i skazania jednego z biznesmenów z Wybrzeża, nazwiska nie chcę wymieniać. To była jedna z ważniejszych postaci życia gospodarczego. Miał tak poustawianych ludzi wokół siebie, że musieliśmy operacyjnie zmienić nawet lekarza biegłego, który miał wystawić mu zaświadczenie, że jest zdolny do pobytu w areszcie (bo był zdrowy). Wysłaliśmy ludzi do Paryża i do Szwajcarii w poszukiwaniu dowodów, nasz biegły lekarz wystawił opinię, że nie ma przeciwwskazań do zatrzymania. Dostał wtedy dwa lata, odsiedział 18 miesięcy. To był jedyny przypadek skazania za przestępstwo gospodarcze.
Ale to znaczyło, że było to możliwe. Dlaczego to się nie działo?
Takie sprawy dotyczyły bardzo ważnych ludzi. Udowodnienie im czegokolwiek było bardzo trudne. Dopiero gdy zaczęto powoływać K17, czyli właśnie wydziały do walki z przestępczością gospodarczą, coś się ruszyło. Ale wtedy z kolei pojawiła się rywalizacja między służbami. Nie tylko policja interesowała się spektakularnymi sprawami, ale i Urząd Ochrony Państwa oraz Straż Graniczna. Każda służba chciała mieć swój sukces. Prowadziła dochodzenie w tajemnicy przed innymi. I to znacznie utrudniało zwalczanie takich przestępstw.
A jak to było z Bogusławem Bagsikiem i Andrzejem Gąsiorowskim? To za pana rządów w MSW uciekli za granicę.
Zanim do tego doszło, byli powszechnie szanowanymi biznesmenami i dlatego dochodziło do nieprawdopodobnych sytuacji. Jedna z akcji GROM dotyczyła zajęcia siedziby Art-B, która była ochraniana przez funkcjonariuszy stołecznej policji. Ci policjanci robili to prywatnie, po godzinach pracy, a obiekt miał zdobyć GROM. Takie to były czasy. Wtedy też pojawiła się przestępczość mafijna. Musieliśmy nadążyć za bandytami, a akurat zaczęły się dyskusje nad funduszem emerytalnym służb mundurowych. Policjanci, Straż Graniczna, zamiast zajmować się przestępcami, zajmowali się swoimi emeryturami. Wszystko to ogromnie utrudniało walkę z przestępcami.
Wtedy też prowadzony był ogromny przemyt, wobec którego państwo było bezradne.
To jest osobna historia. Granice nie były szczelne – to wiadomo. Gdy pojawiała się informacja, że z południa idzie przemyt telewizorów, kamer, komputerów, to próbowano uszczelnić granicę w ten sposób, że ściągano jednostki z całego kraju, zatrzymywano wszystkie tiry i przeczesywano cały transport. To było działanie bezproduktywne, bo trzeba było najpierw popracować operacyjnie, a nie szukać, czy ktoś ma dziesięć komputerów za dużo. Niemniej takie akcje się odbywały. Przemycano też alkohol i papierosy.
Podobno i broń.
Nie. To akurat były bajki. Za moich czasów ciągle mówiono, że pod Pałacem Kultury można kupić kałasznikowa. Któregoś dnia powiedziałem: idźmy i kupmy. Nie dało się. Oczywiście broń można było załatwić, mając dojścia do byłych pracowników służb. Ale pod Pałacem Kultury się jej nie kupowało.
A ten alkohol i papierosy?
Jeżeli chodziło o przemyt alkoholu i papierosów, to państwo faktycznie było bezradne. Właściciel lokalu, który miał oryginalną butelkę po alkoholu, z akcyzą, był szczęśliwy, bo to była butelka wielorazowego użytku. Napełniało się ją alkoholem z przemytu. Tymi butelkami się handlowało. Pamiętam też taką historię: szliśmy na imieniny do dyrektora Biura Finansów MSW, wchodzimy do delikatesów – są ze mną główny celnik i minister z Kancelarii Prezydenta – patrzymy, a na półce stoi czarny johnnie walker. Mówię do sprzedawczyni: to nie jest oryginał. Ona na to: czy ja panu powiedziałam, że to jest oryginał? Wkurzyłem się i mówię do szefa celników: jak to jest możliwe, że w sklepie stoi fałszowany alkohol, zrób coś z tym. Zrobił przeszukanie wszystkich warszawskich sklepów z alkoholem – w całej stolicy była tylko jedna butelka oryginalnego johnniego walkera. Reszta same podróbki. Pal sześć, jeżeli wlewali tam jakąś tanią whisky. Ale jeżeli tam było coś szkodliwego? To była groza. W tamtych czasach z każdej gorzelni wyjeżdżały samochody z podwójnym dnem, mimo że siedział tam przedstawiciel urzędu skarbowego albo celnego i pilnował produkcji. Zawsze znalazł się jakiś lewy kurek, przez który nielegalnie wypływał alkohol.
Co pan uważa za swój sukces na stanowisku ministra spraw wewnętrznych?
Po pierwsze, że akty prawne były w porządku. Po drugie, że udało mi się opanować strajki służb mundurowych.
Strajki były płacowe?
Wyłącznie. Wtedy pieniędzy brakowało na wszystko. Był zwyczaj, że do 15 czy 20 marca wypłacało się tzw. mundurówkę, czyli ekwiwalent za mundur – dwie pensje ekstra. A to były czasy, kiedy wypłaty były sterowane ręcznie. Pieniądze wpływały do NBP, budżet dostawał informację, ile ma na koncie, miał wydatki, które musiał pokryć, a to, co zostawało, można było przeznaczyć na ekstrawydatki. Nadszedł czas wypłacania tych mundurówek, idę do ministra finansów, a ten mówi: nie dam ani złotówki, bo nie mam. Mówię: będą miał zadymę. Odpowiada: to jedź do nich, pogadaj, a my przez dwa dni zgromadzimy pieniądze i im damy. Jeździłem do tych gliniarzy, żeby gasić strajki. Oni oczywiście mieli najrozmaitsze problemy, np. narzekali, że nie mają pieniędzy na paliwo, żeby jechać na interwencję. Mówiłem: A odwozi pan żonę do pracy i dziecko do szkoły służbowym samochodem? No tak. Gdyby pan nie woził, to miałby pan paliwo na kurs do złodzieja. To czemu strajkujecie? Moim zdaniem te protesty specjalnie ktoś nakręcał, żeby był ferment i złodzieje mogli działać bezkarnie, bo policja zajmowała się sobą.
A pana największa porażka jako ministra?
Nie udała mi się informatyzacja policji. Kupowaliśmy komputery najnowszej generacji, wyposażaliśmy w nie komendy, tylko nie było ludzi, którzy potrafiliby je obsługiwać. Co gorsza, mentalnie nie byli do tego przygotowani. Gdy wróciłem do policji, to miałem np. telefon: „komendancie sprzęt padł". Mówię: „Jak to, przecież nówkę dostaliście"? Jadę do Wejherowa, patrzę, a tam gwóźdź wbity z tyłu w komputer. Mówię: „Człowieku, mogłeś nie używać, ale nie niszcz sprzętu". Takie przypadki się nam zdarzały.
A czy któraś Rada Ministrów utkwiła panu w pamięci?
Tak, ta związana z puczem w Rosji. Premier zażądał, żebyśmy się zjawili w konstytucyjnym składzie, żadnych wiceministrów w zastępstwie. Rzecz w tym, że nie mieliśmy informacji, co się właściwie dzieje. W nocy zadzwonił do mnie pułkownik Zbigniew Skoczylas, doradca ds. uchodźców, z informacją, że doszło do puczu. Ale co się dokładnie dzieje w ZSRR, nie mieliśmy żadnych informacji. Służby pokpiły sprawę. Dopiero po kilku godzinach pojawiły się pierwsze dane. Na szczęście pucz szybko się skończył i nie mieliśmy problemów.
Czego się baliście? Że ten przewrót, który miał powstrzymać rozpad systemu komunistycznego, może doprowadzić do odwrócenia sytuacji politycznej w Polsce?
Nie. Tego się nie obawialiśmy. Gruba kreska Tadeusza Mazowieckiego dawała nam gwarancję spokoju. W Polsce na wieść o moskiewskim puczu nikt się nie ruszył. Nasz sposób myślenia – odpuśćmy to, co było w PRL, zapomnijmy – okazał się dobrą strategią. Baliśmy się natomiast, że w ZSRR wybuchnie wojna domowa i Rosjanie zaczną uciekać. Szacowaliśmy, że nawet 10 mln obywateli dawnego bloku sowieckiego przejdzie przez Polskę, uciekając na Zachód. Martwiliśmy się, jak nad tym zapanować, gdzie ich rozlokować, jak wyżywić. Na szczęście nic się nie stało i żadni uchodźcy do nas nie przybyli.
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
Henryk Majewski, polityk, działacz sportowy. Od 1980 r. w Solidarności. W październiku 1990 r. został pierwszym cywilnym zastępcą komendanta wojewódzkiego policji w Gdańsku. W roku 1991 minister spraw wewnętrznych w rządzie J.K. Bieleckiego. W latach 1998–2002 prezydent Wybrzeża Gdańsk. Został aresztowany pod zarzutem defraudacji 2 mln zł z kasy klubu. Zwolniony z aresztu po sześciu miesiącach. Proces został umorzony w lutym 2007 z braku dowodów popełnienia przestępstwa.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95