Henryk Majewski: Zabawki, ubecy, GROM i gwarancja spokoju

Gdy niedawno byłem w Brukseli w obronie emerytów poszkodowanych przez pisowską ustawę, czekałem, że ktoś z nich do mnie podejdzie i powie: „Heniu, jestem z tobą". Żaden nie przyszedł - mówi Henryk Majewski, minister spraw wewnętrznych w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego.

Publikacja: 10.08.2018 18:00

12 stycznia 1991 r. Nowo powołany minister spraw wewnętrznych. „Całe moje przygotowanie do kierowani

12 stycznia 1991 r. Nowo powołany minister spraw wewnętrznych. „Całe moje przygotowanie do kierowania MSW to były te trzy miesiące w komendzie wojewódzkiej”

Foto: PAP

Plus Minus: Jest 1990 rok, zasłużeni w czasach PRL działacze Solidarności dzielą posady. Pan mógł dostać wysokie stanowisko w NIK albo w milicji. Wybrał pan milicję. Dlaczego?

W stanie wojennym zajmowałem się ubecją.

Chyba ubecja, a raczej esbecja, zajmowała się panem?

To działało też w drugą stronę. Bogdan Borusewicz, który organizował podziemne struktury Solidarności w stanie wojennym i był przewodniczącym zarządu Regionu Gdańskiego „S", uważał, że powinniśmy wiedzieć, co się u nich dzieje, a gdyby trzeba było odbijać kolegów, musimy też coś posiadać.

Co posiadać?

Tak zwane zabawki. I ja właśnie zostałem skierowany przez Bogdana, żeby się zajmować „zabawkami".

Dlaczego akurat pan?

Bo pracowałem na politechnice i miałem dostęp do środków chemicznych, żeby te „zabawki" wyprodukować. A jak już je wytworzyłem, to musiałem przetestować. Jechałem więc do lasu, a po drodze musiałem zgubić ogon. Dlatego znałem wszystkich ubeków i numery ich samochodów. Do dzisiaj mam archiwum z tamtych czasów. Dlatego zdecydowałem się pójść do milicji.

Został pan pierwszym w kraju cywilnym zastępcą komendanta wojewódzkiego milicji.

Drugim.

To musiało być niesamowite przeżycie, gdy spotkał się pan z tymi funkcjonariuszami, którzy jeszcze kilkanaście miesięcy wcześniej pana śledzili, prześladowali itd.

Nie. Ci, którzy mnie prześladowali, albo nie zostali pozytywnie zweryfikowani, albo w ogóle nie przystąpili do weryfikacji, więc ich nie spotkałem.

W takim razie po co pan poszedł do tej milicji?

Chciałem poznać to środowisko od wewnątrz. Zacząłem badać dokumenty, żeby mieć obraz, z kim pracuję. Okazało się, że oni wszyscy żyli w pewnym sensie w gettach – mieszkali w milicyjnych blokach i tworzyli zamknięte środowisko, niewolne od patologii. Tam był i alkohol, i przemoc domowa itd. Niemniej ci starzy gliniarze mieli niesamowitą wiedzę, która nigdzie nie była skatalogowana. Mieli ją w głowach. To był czas, kiedy dużo ludzi uciekało ze służby, gdy tylko dochodzili do wieku emerytalnego. Prosiłem ich, żeby już jako emeryci popracowali z informatykami i spisali to, co wiedzą. Każdy powiedział: „nie, komendancie, to jest moje, ja tę wiedzę zbierałem przez 30 lat". Ale, gdy trzeba było kogoś namierzyć, wytypować, to nie było lepszych.

Co się panu udało zrobić w tej komendzie wojewódzkiej?

Niewiele, bo po trzech miesiącach zostałem ministrem spraw wewnętrznych w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego. Spotkał się ze mną Krzysztof Kozłowski, ustępujący szef MSW, i przygotowywał mnie do przesłuchania przed komisją sejmową. Ministerstwo miało wtedy, jak on przyszedł do resortu, 6 tys. etatów. Podlegały mu milicja, UB, Straż Pożarna, wszystkie departamenty MSW, a całe moje przygotowanie do kierowania MSW to były te trzy miesiące w komendzie wojewódzkiej. Zależało mi na tym, żeby się nie zbłaźnić przed komisją. Krzysiu Kozłowski opowiedział mi, co zrobił w resorcie, a czego nie zdążył.

Czego Kozłowski nie zrobił?

Nie odwołał wszystkich funkcjonariuszy wyższego szczebla, a uważał, że trzeba to zrobić, tylko do każdego należy podejść indywidualnie. Część generałów zbliżała się już do wieku emerytalnego, więc można było przesunąć ich w stan spoczynku. Swoją drogą w PRL dosyć powszechny był zwyczaj tzw. zawieszenia ludzi na etatach w KG MO czy SB, bo tam były wyższe uposażenia. Dzisiaj te „zawieszenia" czkawką się odbijają.

Dlaczego?

Z powodu ustawy represyjnej obniżającej emerytury wszystkim, którzy byli przypisani do SB. Przykładowo, sportowcy, którzy ani dnia nie przepracowali w mundurze, byli „zawieszani" w SB i dzisiaj im wszystko zabrali. Siatkarki Wisły dostawały etaty sekretarek komendanta miejskiego, powiatowego czy wojewódzkiego, a jeżeli chciano im dać podwyżkę, to „zawieszano" je w SB, gdzie były najwyższe wynagrodzenia w służbach mundurowych. A dzisiaj mistrzyni Polski czy świata nie ma za co żyć.

Dlaczego Kozłowski sam nie mógł odwołać wszystkich podległych mu wyższych funkcjonariuszy?

Nie chciał tego robić tylko z tego powodu, że ktoś pracował w poprzednim systemie. Ja się z nim zgadzałem. Miałem dyrektorkę biura prawnego – jednego z najlepszych prawników w Polsce. Gdy napisała jakiś akt prawny, to ani w URM, ani w Sejmie nikt po niej nie poprawiał. To była rzemiecha jak się patrzy, ale była też pułkownikiem, chyba SB. Z tego powodu miałem ją wyrzucić? To byłoby bez sensu. To samo było z dyrektorem biura kadr. Politycy się tym nie zajmowali. Ich najbardziej interesowało archiwum, bo tam były teczki, donosy, można było się czegoś dowiedzieć o kolegach. Mnie zależało, żeby resort szedł do przodu. Nie ciągnęło mnie do teczek. Andrzeja Milczanowskiego tak. Lubił pracować ze służbami. A ja ileś teczek przejrzałem, zobaczyłem i zapomniałem. Mam dobrą pamięć, ale krótką (śmiech).

A jednak pan przeglądał teczki?

Jeżeli dostałem od premiera czy prezydenta polecenie, żeby kogoś sprawdzić, bo ma być mianowany na wysokie stanowisko publiczne, to przeglądałem jego teczkę, zdawałem relację i zapominałem. Czasami zdarzało się, że mówiłem: „miał epizod, został zmuszony do współpracy, nie robiłbym z tego problemu".

A co na to premier Jan Krzysztof Bielecki?

Nie przywiązywał do tego wagi. Dla niego ważniejsze były gospodarka i przemiany niż te sprawy.

Czy za czasów pana rządów w MSW dochodziło do przypadków niszczenia akt?

Za moich czasów nie. Ale też trzeba pamiętać, że wiele teczek leżało długie lata po piwnicach dzielnicowych komend i tam mogły się odnaleźć albo nie. W 2010 roku przeglądałem dokumenty dotyczące pracy UB we wszystkich szkołach wyższych Trójmiasta, związane z marcem 1968 roku. I oprócz jednego zbioru dokumentów nie dostałem nic. A teraz, w 50. rocznicę Marca, okazało się, że jest masa nowych teczek. Gdzieś się zawieruszyły celowo lub przypadkiem. Mogło być tak i tak. Nawet dzisiaj, gdy trzeba dokopać Lechowi Wałęsie, znajduje się jakaś teczka. A gdy byłem szefem MSW i przeglądałem dokumenty dotyczące Lecha Wałęsy, to dostałem zwitek bezwartościowych dokumentów. Do dziś nie wiem, skąd mój następca Antoni Macierewicz miał inne dokumenty.

Jakie były najważniejsze sprawy, które musiał pan rozstrzygać w resorcie?

Ważną sprawą był GROM. To była nowa jednostka powołana do życia w lipcu 1990 roku przez Krzysztofa Kozłowskiego na wniosek premiera Tadeusza Mazowieckiego. Do GROM-u zostali wybrani najlepsi ludzie z formacji wojskowych. Byli przyjmowani na pięć lat, a później mieli przejść na emeryturę lub do innej służby. Za moich czasów trzeba było tę jednostkę wyposażyć w sprzęt, wysłać ludzi na szkolenia. Amerykanie wywierali na nas ogromną presję, żeby ta jednostka antyterrorystyczna dobrze funkcjonowała. Najdziwniejsze jednak było to, że GROM budowała osoba, która w czasach PRL zwalczała opozycję i zniszczyła wiele transportów przeznaczonych dla podziemnej Solidarności.

Twórcą GROM-u był nieżyjący już Sławomir Petelicki.

Tak. W 1988 roku dostał medal za zasługi w niszczeniu podziemnej opozycji. Przy tej okazji zostało szczegółowo wyliczone, ile zarekwirowano drukarni, sprzętu, samochodów. Gdy się o tym dowiedziałem, powiedziałem do Krzysia Kozłowskiego: „Krzychu, jak mogliście go zrobić dowódcą GROM"? A on na to: „No wiesz, przyszli do mnie młodzi koledzy z NZS i mnie przekonali". Mówię: „Przecież on był negatywnie zweryfikowany". „No tak" – odpowiedział Kozłowski. Młodzi koledzy z NZS pogadali z Kozłowskim i zmienili Petelickiemu kwalifikację. Gdy ja nastałem w MSW, to już niewiele mogłem w tej sprawie zrobić, bo Petelicki bardzo wyrósł. Nie byłem z tego powodu szczęśliwy, ale pomyślałem: trudno, jest, jak jest. Pomagałem GROM-owi, jak mogłem. I proszę sobie wyobrazić, że w 2004 roku akurat zostałem aresztowany...

Mówi pan o aresztowaniu pod zarzutem defraudacji?

Konkretnie pod zarzutem wyprowadzenia z klubu sportowego GKS Wybrzeże 62 mln zł. Klub nigdy nie miał takich pieniędzy. Zresztą wszyscy podejrzani zostali uniewinnieni w pierwszej instancji, bo tam nikt nie kradł. Wracając do GROM, w 2004 roku ukazała się książka Petelickiego dotycząca tej formacji. Z niej dowiedziałem się, jakobym podpisał rozkaz rozwiązania GROM, a Petelicki miał się o tym dowiedzieć od Antoniego Macierewicza.

Nie chciał pan rozwiązać GROM? Macierewicz jeszcze niedawno mówił, że udaremnił rozwiązanie tej jednostki.

Nie mogłem takiego rozkazu podpisać, bo on musiałby fizycznie istnieć, a takiego rozkazu nie ma. Poza tym nie ja bym o tym decydował, tylko premier Jan Krzysztof Bielecki, a on nie wydał takiego polecenia. Ponieważ Petelicki zaczął źle się o mnie wyrażać, to poszliśmy do sądu. Po pierwszej rozprawie zastrzelił się i sprawa została umorzona. Ale to była dla mnie osobiście bardzo przykra historia. Żaden z moich dawnych kolegów z resortu nie wziął mnie w obronę – ani Andrzej Milczanowski, ani nikt inny. Gdy niedawno byłem w Brukseli w obronie emerytów poszkodowanych przez pisowską ustawę, czekałem, że ktoś z nich do mnie podjedzie i powie: „Heniu, jestem z tobą". Żaden nie przyszedł. A przecież ta jednostka cały czas funkcjonowała, choć mnie nie do końca podobał się sposób jej wykorzystania przez Milczanowskiego, np. do zwalczania pospolitych gangów.

Czy za pana czasów dochodziło do przypadków inwigilowania prawicy?

Nie. Za moich czasów nie prowadzono działań przeciwko legalnym partiom. Jedyne, o czym wiem i co mi się nie podobało, tak samo jak premierowi Bieleckiemu, to było przeglądanie teczek wszystkich posłów i senatorów przez Andrzeja Milczanowskiego. Nawet jeżeli zrobił to w dobrej wierze, to powinien był się zapytać o zgodę i otrzymać polecenie. A on to zrobił na własny użytek, żeby mieć takie papiery.

A na co kładł nacisk premier Bielecki?

Na stronę prawną. Przede wszystkim, żeby w każdym resorcie były na bieżąco uzupełniane akty wykonawcze wynikające z ustaw.

A przestępstwa gospodarcze? Rząd był zainteresowany ich ściganiem?

To była skomplikowana sprawa. W końcówce lat 80. zostały zlikwidowane w milicji wydziały do walki z przestępczością gospodarczą, tzw. PG. Myślę, że po to, żeby w okresie przekształceń nie było zwartego aparatu do ścigania takich przestępstw. Na dodatek ówcześni prokuratorzy nie znali się na prawie bankowym i w ogóle na przestępstwach gospodarczych. Dopiero się tego uczyli. Osobiście organizowałem w Gdańsku spotkania policjantów z prokuratorami, żeby przynajmniej poznali swoje gęby i żeby nauczyli się ze sobą rozmawiać. W tamtych czasach, z wyjątkiem jednego przypadku, nie udało się nikogo skazać za przestępstwa gospodarcze.

Ten jeden przypadek to kto?

Doprowadziliśmy do aresztowania i skazania jednego z biznesmenów z Wybrzeża, nazwiska nie chcę wymieniać. To była jedna z ważniejszych postaci życia gospodarczego. Miał tak poustawianych ludzi wokół siebie, że musieliśmy operacyjnie zmienić nawet lekarza biegłego, który miał wystawić mu zaświadczenie, że jest zdolny do pobytu w areszcie (bo był zdrowy). Wysłaliśmy ludzi do Paryża i do Szwajcarii w poszukiwaniu dowodów, nasz biegły lekarz wystawił opinię, że nie ma przeciwwskazań do zatrzymania. Dostał wtedy dwa lata, odsiedział 18 miesięcy. To był jedyny przypadek skazania za przestępstwo gospodarcze.

Ale to znaczyło, że było to możliwe. Dlaczego to się nie działo?

Takie sprawy dotyczyły bardzo ważnych ludzi. Udowodnienie im czegokolwiek było bardzo trudne. Dopiero gdy zaczęto powoływać K17, czyli właśnie wydziały do walki z przestępczością gospodarczą, coś się ruszyło. Ale wtedy z kolei pojawiła się rywalizacja między służbami. Nie tylko policja interesowała się spektakularnymi sprawami, ale i Urząd Ochrony Państwa oraz Straż Graniczna. Każda służba chciała mieć swój sukces. Prowadziła dochodzenie w tajemnicy przed innymi. I to znacznie utrudniało zwalczanie takich przestępstw.

A jak to było z Bogusławem Bagsikiem i Andrzejem Gąsiorowskim? To za pana rządów w MSW uciekli za granicę.

Zanim do tego doszło, byli powszechnie szanowanymi biznesmenami i dlatego dochodziło do nieprawdopodobnych sytuacji. Jedna z akcji GROM dotyczyła zajęcia siedziby Art-B, która była ochraniana przez funkcjonariuszy stołecznej policji. Ci policjanci robili to prywatnie, po godzinach pracy, a obiekt miał zdobyć GROM. Takie to były czasy. Wtedy też pojawiła się przestępczość mafijna. Musieliśmy nadążyć za bandytami, a akurat zaczęły się dyskusje nad funduszem emerytalnym służb mundurowych. Policjanci, Straż Graniczna, zamiast zajmować się przestępcami, zajmowali się swoimi emeryturami. Wszystko to ogromnie utrudniało walkę z przestępcami.

Wtedy też prowadzony był ogromny przemyt, wobec którego państwo było bezradne.

To jest osobna historia. Granice nie były szczelne – to wiadomo. Gdy pojawiała się informacja, że z południa idzie przemyt telewizorów, kamer, komputerów, to próbowano uszczelnić granicę w ten sposób, że ściągano jednostki z całego kraju, zatrzymywano wszystkie tiry i przeczesywano cały transport. To było działanie bezproduktywne, bo trzeba było najpierw popracować operacyjnie, a nie szukać, czy ktoś ma dziesięć komputerów za dużo. Niemniej takie akcje się odbywały. Przemycano też alkohol i papierosy.

Podobno i broń.

Nie. To akurat były bajki. Za moich czasów ciągle mówiono, że pod Pałacem Kultury można kupić kałasznikowa. Któregoś dnia powiedziałem: idźmy i kupmy. Nie dało się. Oczywiście broń można było załatwić, mając dojścia do byłych pracowników służb. Ale pod Pałacem Kultury się jej nie kupowało.

A ten alkohol i papierosy?

Jeżeli chodziło o przemyt alkoholu i papierosów, to państwo faktycznie było bezradne. Właściciel lokalu, który miał oryginalną butelkę po alkoholu, z akcyzą, był szczęśliwy, bo to była butelka wielorazowego użytku. Napełniało się ją alkoholem z przemytu. Tymi butelkami się handlowało. Pamiętam też taką historię: szliśmy na imieniny do dyrektora Biura Finansów MSW, wchodzimy do delikatesów – są ze mną główny celnik i minister z Kancelarii Prezydenta – patrzymy, a na półce stoi czarny johnnie walker. Mówię do sprzedawczyni: to nie jest oryginał. Ona na to: czy ja panu powiedziałam, że to jest oryginał? Wkurzyłem się i mówię do szefa celników: jak to jest możliwe, że w sklepie stoi fałszowany alkohol, zrób coś z tym. Zrobił przeszukanie wszystkich warszawskich sklepów z alkoholem – w całej stolicy była tylko jedna butelka oryginalnego johnniego walkera. Reszta same podróbki. Pal sześć, jeżeli wlewali tam jakąś tanią whisky. Ale jeżeli tam było coś szkodliwego? To była groza. W tamtych czasach z każdej gorzelni wyjeżdżały samochody z podwójnym dnem, mimo że siedział tam przedstawiciel urzędu skarbowego albo celnego i pilnował produkcji. Zawsze znalazł się jakiś lewy kurek, przez który nielegalnie wypływał alkohol.

Co pan uważa za swój sukces na stanowisku ministra spraw wewnętrznych?

Po pierwsze, że akty prawne były w porządku. Po drugie, że udało mi się opanować strajki służb mundurowych.

Strajki były płacowe?

Wyłącznie. Wtedy pieniędzy brakowało na wszystko. Był zwyczaj, że do 15 czy 20 marca wypłacało się tzw. mundurówkę, czyli ekwiwalent za mundur – dwie pensje ekstra. A to były czasy, kiedy wypłaty były sterowane ręcznie. Pieniądze wpływały do NBP, budżet dostawał informację, ile ma na koncie, miał wydatki, które musiał pokryć, a to, co zostawało, można było przeznaczyć na ekstrawydatki. Nadszedł czas wypłacania tych mundurówek, idę do ministra finansów, a ten mówi: nie dam ani złotówki, bo nie mam. Mówię: będą miał zadymę. Odpowiada: to jedź do nich, pogadaj, a my przez dwa dni zgromadzimy pieniądze i im damy. Jeździłem do tych gliniarzy, żeby gasić strajki. Oni oczywiście mieli najrozmaitsze problemy, np. narzekali, że nie mają pieniędzy na paliwo, żeby jechać na interwencję. Mówiłem: A odwozi pan żonę do pracy i dziecko do szkoły służbowym samochodem? No tak. Gdyby pan nie woził, to miałby pan paliwo na kurs do złodzieja. To czemu strajkujecie? Moim zdaniem te protesty specjalnie ktoś nakręcał, żeby był ferment i złodzieje mogli działać bezkarnie, bo policja zajmowała się sobą.

A pana największa porażka jako ministra?

Nie udała mi się informatyzacja policji. Kupowaliśmy komputery najnowszej generacji, wyposażaliśmy w nie komendy, tylko nie było ludzi, którzy potrafiliby je obsługiwać. Co gorsza, mentalnie nie byli do tego przygotowani. Gdy wróciłem do policji, to miałem np. telefon: „komendancie sprzęt padł". Mówię: „Jak to, przecież nówkę dostaliście"? Jadę do Wejherowa, patrzę, a tam gwóźdź wbity z tyłu w komputer. Mówię: „Człowieku, mogłeś nie używać, ale nie niszcz sprzętu". Takie przypadki się nam zdarzały.

A czy któraś Rada Ministrów utkwiła panu w pamięci?

Tak, ta związana z puczem w Rosji. Premier zażądał, żebyśmy się zjawili w konstytucyjnym składzie, żadnych wiceministrów w zastępstwie. Rzecz w tym, że nie mieliśmy informacji, co się właściwie dzieje. W nocy zadzwonił do mnie pułkownik Zbigniew Skoczylas, doradca ds. uchodźców, z informacją, że doszło do puczu. Ale co się dokładnie dzieje w ZSRR, nie mieliśmy żadnych informacji. Służby pokpiły sprawę. Dopiero po kilku godzinach pojawiły się pierwsze dane. Na szczęście pucz szybko się skończył i nie mieliśmy problemów.

Czego się baliście? Że ten przewrót, który miał powstrzymać rozpad systemu komunistycznego, może doprowadzić do odwrócenia sytuacji politycznej w Polsce?

Nie. Tego się nie obawialiśmy. Gruba kreska Tadeusza Mazowieckiego dawała nam gwarancję spokoju. W Polsce na wieść o moskiewskim puczu nikt się nie ruszył. Nasz sposób myślenia – odpuśćmy to, co było w PRL, zapomnijmy – okazał się dobrą strategią. Baliśmy się natomiast, że w ZSRR wybuchnie wojna domowa i Rosjanie zaczną uciekać. Szacowaliśmy, że nawet 10 mln obywateli dawnego bloku sowieckiego przejdzie przez Polskę, uciekając na Zachód. Martwiliśmy się, jak nad tym zapanować, gdzie ich rozlokować, jak wyżywić. Na szczęście nic się nie stało i żadni uchodźcy do nas nie przybyli.

—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")

Henryk Majewski, polityk, działacz sportowy. Od 1980 r. w Solidarności. W październiku 1990 r. został pierwszym cywilnym zastępcą komendanta wojewódzkiego policji w Gdańsku. W roku 1991 minister spraw wewnętrznych w rządzie J.K. Bieleckiego. W latach 1998–2002 prezydent Wybrzeża Gdańsk. Został aresztowany pod zarzutem defraudacji 2 mln zł z kasy klubu. Zwolniony z aresztu po sześciu miesiącach. Proces został umorzony w lutym 2007 z braku dowodów popełnienia przestępstwa.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Jest 1990 rok, zasłużeni w czasach PRL działacze Solidarności dzielą posady. Pan mógł dostać wysokie stanowisko w NIK albo w milicji. Wybrał pan milicję. Dlaczego?

W stanie wojennym zajmowałem się ubecją.

Pozostało 99% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami