Zanim świat zerwie w jego imieniu owoc z drzewa poznania, może się jeszcze chwilę poprzechadzać, w zapinanych na rzepy butach, między wzniosłymi deklaracjami i szlachetnymi, choć przychodzącymi ot tak, samymi z siebie gestami. Nie czerwieni się na widok bohaterów, w których przeszłości nie tkwią zakręty i pęknięcia; nieszczególnie oburza go ten – kompletnie nie do przyjęcia w dzisiejszej popkulturze – brak realizmu i psychologicznej głębi. Przeciwnie, fakt, że dobrzy są jednocześnie piękni, a źli brzydcy, wydaje się naturalnym stanem rzeczy. Ale z każdą stroną „Władcy Pierścieni" czerwieniłem się coraz mniej. Nawet to, co najbardziej bezwstydne, z czasem przestaje krępować; także kiedy jest bezwstydnie piękne.
Już nie pamiętam, dlaczego akurat tę książkę zabrałem ze sobą na wakacje. Z jednej strony potrzebowałem pewnie wsparcia w zajmowaniu czymś czteroletniej, pozbawionej przedszkolnego rygoru wyobraźni, a opowieści o krasnoludach, ich kopalniach i dopatrywanie się w co drugim przydrożnym kamieniu pochodzących z nich skarbów doskonale się do tego nadawały. A z drugiej chyba sam chciałem się znowu przewidzieć i przesłyszeć; przez chwilę zobaczyć cień spacerującego po lesie elfa i usłyszeć zmieszany z odgłosami liści szelest ich dziwnego języka.
Ani teraz, ani tym bardziej podczas pierwszej, po dziecięcemu naiwnej lektury nie potrafiłem tego zrozumieć – do czego Tolkienowi potrzebne były te wszystkie wymyślane i budowane od alfabetu aż po szczyt najbardziej wysublimowanych gramatycznych konstrukcji języki. Czy naprawdę niezbędna była tej opowieści skomplikowana mitologia „Silmarillionu", skoro jej wątki zostały we „Władcy Pierścieni" tylko muśnięte? Dlaczego ten świat musiał być aż tak szczelnie i misternie zamknięty?
Chyba po to, żeby nie dostało się do niego nic z naszego, „prawdziwego" świata. Żeby uchronić opowieści o Śródziemiu od najgorszej rzeczy, jaka może się przydarzyć baśniom i mitom – osunięcia się w alegorię. Wzięcia na służbę przez ten świat i jego sprawy. Bo wtedy rzeczywiście wzniosłe słowa zaczynają drażnić; kiedy pobrzmiewa w nich echo tutejszych interesów i prawd, nieufność jest wręcz wskazana. Wszystkie wymyślone krainy, ludy i przygody ich mieszkańców okazują się zwykłą przebieraniną. Jedyne, co z niej w nas zostaje, to pytanie, po co, na rzecz czego została urządzona.
Taką właśnie wielką maskaradą stał się gatunek, którego mimowolnym przedstawicielem stał się Tolkien, publikując 65 lat temu „Władcę Pierścieni". Literatura fantasy, świat bajek dla dorosłych, zaciągany – w zależności od światopoglądu ich autora – do walki z dyskryminacją rasową, zniszczeniem środowiska naturalnego albo relatywizacją tradycyjnych wartości.