Przyłożyłem rękę do historii

- Wiedziałem, że Józef Oleksy był towarzyski, czasami w stopniu przekraczającym granicę rozsądku. Nie wykluczałem więc, że spotykał się z facetem z rosyjskiej ambasady, pił z nim wino i niefrasobliwie gadał - mówi były marszałek Sejmu i premier Włodzimierz Cimoszewicz

Aktualizacja: 07.05.2016 23:37 Publikacja: 05.05.2016 13:43

Kandydat Cimoszewicz. Wybory prezydenckie 1990 roku. Fot. Piotr Dzieciolowski

Kandydat Cimoszewicz. Wybory prezydenckie 1990 roku. Fot. Piotr Dzieciolowski

Foto: Reporter

Plus Minus: Jak to jest pełnić najwyższe stanowiska w państwie?

Nigdy nie patrzyłem na stanowiska, tylko na to, czym przyszło mi się zajmować. Miałem szczęście do dużej rangi wydarzeń. Jako premier zajmowałem się negocjowaniem naszej obecności w NATO. Mój rząd opracował też pierwszą koncepcję strategii integracji z Unią Europejską, a więc rozpoczęliśmy proces, który później kończyłem jako szef MSZ. To się zdarza niezwykle rzadko.

Ale zapłacił pan też wysoką cenę za uprawianie polityki.

Wszyscy ją płacą. W rządzie pracowałem po 14–17 godzin dziennie i nie oglądałem rodziny, a moje dzieci były wówczas nastolatkami. Później trzeba było odbudowywać więzi emocjonalne. Do tego dochodzi stres wywołany grą nie fair. To nie spływa po człowieku.

Myśli pan zapewne o kampanii prezydenckiej z 2005 roku, kiedy został pan fałszywie oskarżony przez Annę Jarucką o manipulowanie przy swoich oświadczeniach majątkowych.

To była akcja obliczona na wyeliminowanie mnie z wyścigu prezydenckiego. Uczestniczył w niej Konstanty Miodowicz, poseł PO. Zanim do tego doszło prowadziłem w sondażach. Donald Tusk, mój rywal w tamtej kampanii, po latach zapewniał mnie, że nie miał z tą prowokacją nic wspólnego. To nie brzmiało zbyt wiarygodnie, bo przecież musiał wiedzieć, co się dzieje. Powiedziałem mu: Nawet jeżeli nie inspirowałeś tamtych zdarzeń, to mogłeś zareagować, gdy twoi koledzy robili to, co robili.

Jakie emocje towarzyszyły tej sprawie?

W chwili, gdy pojawiły się oskarżenia pod moim adresem, pierwszą reakcją było zdumienie. Kilka lat później była podobna sytuacja we Francji. Przed wyborami prezydenckimi Nicolas Sarkozy został oskarżony o udział w nieczystych interesach finansowych i gromadzenie nielegalnych pieniędzy na koncie w Luksemburgu. Wtedy media francuskie w ciągu trzech dni przeprowadziły śledztwo i udowodniły, iż oskarżenia są fałszywe. W moim przypadku media dostały na tacy dowód fałszerstwa – dokument, który pokazała moja pracownica w MSZ opatrzony był pieczątką z moim podpisem. Tą pieczątką się posługiwałem, gdy byłem prezesem PKPS, a odebrała ją właśnie ona, dwa miesiące po dacie, która widniała na sfałszowanych przez nią dokumentach. Wystarczyło zestawić fakty. Nikt tego nie zrobił.

Przecież mógł pan przedstawić swoje racje w mediach.

Oczywiście. Media zachowały się z pozoru bezstronnie. Zapraszano mnie do audycji, dawano mi prawo do 30 sekund wypowiedzi, a po mnie występowało sześć osób, które mnie atakowały i każda miała też 30 sekund. Przekaz był oczywisty. Miałem wrażenie, że stoję za szklaną szybą i nie jestem w stanie porozumieć się z opinią publiczną. Wielu dziennikarzy, których dobrze znam, bywałem w ich programach, zachowało się wtedy nie w porządku. Przypuszczam, że niektórzy z nich mają do dzisiaj problem ze swoim sumieniem.

Rozmawiał pan później z Konstantym Miodowiczem, posłem PO, który rozkręcił tę aferę?

Spotkaliśmy się kiedyś w sądzie. On wytoczył sprawę Tomaszowi Nałęczowi o zniesławienie, którą zresztą przegrał, a ja byłem świadkiem. Widziałem, że Miodowicz niezręcznie się czuł. Nie wiedział, czy powinien się przywitać, ale w końcu tego nie zrobił. Chyba zrozumiał, że nie życzę sobie kurtuazji z jego strony. Kilka lat później podszedł do mnie w Sejmie i powiedział, że chce mnie przeprosić za to, co się wydarzyło. Mówił, że był absolutnie przekonany, iż świadek jest wiarygodny, informacje prawdziwe, a on sam nie działał w złej wierze. Powiedziałem: Jak na człowieka z pana doświadczeniem, również z pracy w służbach specjalnych, to okazał się pan mało rozgarnięty, nie widząc oczywistego oszustwa.

Zrezygnował pan wtedy z walki o prezydenturę w środku kampanii, a działacze SLD mieli panu za złe, że nie dotrwał pan chociaż do wyborów parlamentarnych. Uważali, że pana rezygnacja obniżyła ich szanse wyborcze.

Od dawna było wiadomo, jaki wynik osiągnie SLD, bo ta partia zmierzała do katastrofy, przed czym sam ją ostrzegałem. Wspólnie z Borowskim byliśmy autorami uchwały „Dość złudzeń" przyjętej przez konwencję SLD, o wszystkich błędach popełnianych przez tę partię. Ale jak się nie chce spojrzeć prawdzie w oczy, to się szuka wymówek.

Prowokacja w wyborach prezydenckich to nie był jedyny dramatyczny moment w pana karierze. Obejmował pan premierostwo po dymisji Józefa Oleksego w związku z tzw. aferą „Olina".

Osobiście nie miałem wątpliwości, a później zostało to bezspornie udowodnione, że zarzuty wobec Oleksego były bezpodstawne.

Skąd ta pewność?

Znałem Józefa Oleksego od czasów studenckich i wiedziałem, że był bardzo towarzyski, czasami w stopniu przekraczającym granicę rozsądku. Nie zachowywał żadnej ostrożności. Nie wykluczałem więc, że spotykał się z facetem z ambasady, pił z nim wino i niefrasobliwie gadał. Ale od gadulstwa do szpiegostwa jest bardzo daleko.

Skoro tak, to dlaczego Oleksy musiał odejść ze stanowiska premiera?

Bo cała ta afera wydarzyła się w momencie, gdy na Zachodzie dokonał się zwrot w myśleniu o przyjęciu Polski do NATO. Jeszcze chwilę wcześniej USA były bardzo sceptyczne w sprawie rozszerzenia paktu. I oto prezydent Bill Clinton wygłasza w Detroit przemówienie, w którym stwierdza, że nie ma pytania, czy rozszerzyć NATO, tylko kiedy. I że w 50. rocznicę powstania sojusz powinien mieć nowych członków. A przypomnijmy, że był 1996 rok, a 50. rocznica powołania NATO przypadała w 1999 roku. I w tym momencie z Polski poszły w świat informacje, że nasz premier jest szpiegiem. Dlatego Oleksy musiał ustąpić, mimo że był przekonany o swojej niewinności. Trzeba było jak najszybciej uspokoić sytuację w Polsce i wysłać komunikat, że jesteśmy stabilnym państwem, i że nie ma powodu zakłócać procesu, który się właśnie rozpoczął.

Jak się odbyło wysyłanie tego komunikatu?

W dniu, w którym doszło do zaprzysiężenia mojego rządu, przyjechał do Polski Richard Holbrooke, specjalny wysłannik prezydenta Clintona, żeby się zorientować w naszej sytuacji. A tymczasem rządu nie było, bo koalicjanci kłócili się o skład Rady Ministrów i nie chcieli zaakceptować moich propozycji. Ja z kolei nie chciałem rozmawiać z Holbrooke'em jako kandydat na premiera. Spotkałem się więc z liderami koalicji i mówię, że jeżeli w ciągu godziny nie wyrażą zgody na moje propozycje, to składam rezygnację z misji tworzenia rządu. To był argument rozstrzygający. Zgodzili się na wszystko, a ja pojechałem do prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, żeby natychmiast zorganizował ceremonię zaprzysiężenia rządu. Prezydent w tym celu przełożył o godzinę swoje spotkanie z Holbrooke'em, rząd został zaprzysiężony. Kwaśniewski mógł powiedzieć Holbrooke'owi, że w Polsce jest nowy rząd, a godzinę później ja mogłem go przyjąć jako premier. To był pierwszy sygnał, że sytuacja jest uporządkowana.

Uważa pan, że afera Olina mogła być przegotowana przez Rosjan, żeby storpedować plany rozszerzenia NATO?

Nie ma na to dowodów, ale ta teoria wydaje się prawdopodobna. Wywiad rosyjski chętnie posługiwał się prowokacją po to, żeby osiągać swoje cele. A w tamtym czasie Rosjanie nieustannie starali się odwieść nas od wejścia do NATO. W 1996 roku jako premier składałem wizytę w Moskwie. Moim gospodarzem był Wiktor Czernomyrdin, ówczesny premier, którego zresztą bardzo lubiłem. Najpierw zaczął mówić, po co wy do tego NATO, a potem przyniósł teczkę z planami budowy nowego rosyjskiego samolotu bojowego, pokazał mi je i dał do zrozumienia, że Polska razem z Rosją mogłaby budować taki nowoczesny samolot. Oferta była niesłychanie kusząca. Mielibyśmy dostęp do najnowocześniejszych technologii i wsparlibyśmy nasz upadający przemysł zbrojeniowy. Ale z drugiej strony to by postawiło pod znakiem zapytania nasze natowskie aspiracje. Nie wspominając o wściekłości Amerykanów, Francuzów czy Szwedów, którzy chcieli nam sprzedać swoje samoloty.

To była taka mała prowokacja?

Czernomyrdin ewidentnie wziął udział w próbie zastawienia na nas pułapki.

A jak to się stało, że został pan szefem MSZ u Leszka Millera? Nigdy specjalnie się nie kochaliście.

Gdy Miller mi to zaproponował, to czułem, że chodzi o opanowanie trudnej sytuacji. I faktycznie to było w trakcie negocjacji warunków naszego wejścia do Unii. Po rządzie Buzka mieliśmy najmniej zamkniętych rozdziałów negocjacyjnych spośród wszystkich krajów.

Adam Szejnfeld w jednym z wywiadów mówił mi, że rząd Buzka twardo negocjował, a wyście szybko pozamykali obszary negocjacyjne ze szkodą dla interesów Polski.

To nieprawda. Wynegocjowaliśmy najlepsze warunki ze wszystkich krajów. Ministrowie spraw zagranicznych niektórych krajów Europy Środkowej, gdy zobaczyli, jak twarde są nasze negocjacje, to w ostatniej chwili w Kopenhadze przychodzili do nas, żebyśmy mówili także w ich imieniu, choć już zamknęli swoje rozmowy. Mówiłem im, że to niemożliwe, bo sami poruszaliśmy się na krawędzi. Później byli na mnie obrażeni.

A można było odnieść wrażenie, że te rozmowy były prowadzone trochę pod publiczkę, żeby pokazać waszą twardość, choć wszystko było ułożone.

W żadnym wypadku. Te negocjacje były dramatyczne. Jedną z niezwykle kontrowersyjnych spraw była tzw. kwota mleczna, czyli limit produkcji mleka, który miał obowiązywać naszych rolników. Obaj z Millerem byliśmy blisko wyrażenia zgody na proponowane nam warunki, bo w innych obszarach dużo uzyskaliśmy. Ale Jarosław Kalinowski z PSL był ogromnie przygnębiony tą sytuacją. Usiadł na schodach i trzymał się za głowę. Akurat przechodził obok Günter Verheugen, ówczesny komisarz ds. rozszerzenia Unii. Złapałem go za rękę i mówię: Zobacz, to jest nasz wicepremier, szef partii koalicyjnej, rozleci nam się rząd, jeżeli nie ustąpicie z kwotą mleczną. I to okazał się argument rozstrzygający. A jeżeli chodzi o rząd Jerzego Buzka, to on po prostu przyjął błędną strategię negocjacyjną, stawiając zaporowe żądania, np. 17-letnie okresy przejściowe na sprzedaż ziemi dla cudzoziemców.

Czy jako premierowi zdarzało się panu, że dyplomaci albo biznesmeni wywierali na pana presję, aby coś pan załatwił?

Jeżeli chodzi o biznes, to trzymałem się zasady, żeby nie spotykać się prywatnie z pojedynczymi przedsiębiorcami. W przypadku dyplomatów było kilka takich prób. Przy pamiętnej wizycie Holbrooke'a obecny był też ambasador USA Nicholas Rey. Po rozmowie z Holbrookiem Rey mówi, że chciałby poruszyć jeszcze sprawę zakupu samolotu wielozadaniowego przez Polskę. To było niebywale bezczelne, żeby poruszać ten temat w takim momencie. Odpowiedziałem mu chłodno: panie ambasadorze, na pewno będzie pan miał okazję porozmawiać na ten temat z ministrem obrony narodowej. Później przez parę miesięcy go nie przyjmowałem, chociaż zabiegał o rozmowę. Trochę później przyjmowałem Jewgienija Primakowa, szefa rosyjskiego MSZ. On z kolei, prawdopodobnie testując, z kim ma do czynienia, zaczął niezwykle agresywnie wypowiadać się na temat przystąpienia Polski do NATO i naciskać, żebyśmy tej decyzji nie podejmowali. Wysłuchałem go spokojnie i powiedziałem, że decyzje dotyczące bezpieczeństwa Polski będą podejmowane w Warszawie, a nie w Moskwie. Zdarzyło się też, że wizytę w Polsce składał Jacques Chirac, prezydent Francji. Miałem z nim krótkie protokolarne spotkanie, a on na dzień dobry wręcza mi kartkę z listą francuskich przedsiębiorstw, które były zainteresowane prywatyzacją w Polsce i mówi, że ma nadzieję, iż tradycyjna polsko-francuska przyjaźń pozwoli przychylnie spojrzeć na te firmy. Odpowiedziałem, że oczywiście, pod warunkiem że wspomniane firmy wygrają przetargi.

To Chirac kilka lat później przy okazji interwencji w Iraku powiedział, że Polska straciła okazję, żeby siedzieć cicho.

Tak, a poprzedziło to pewne wydarzenie, które mogło mieć wpływ na jego zachowanie. Byliśmy z Kwaśniewskim w Paryżu, żeby się zorientować, czy można ugrać lepsze warunki naszego przystąpienia do Unii. Chirac zaczął opowiadać, jakie kłopoty gospodarcze przeżywa Francja i cała UE. Zrozumieliśmy z Kwaśniewskim, że jest to wstęp do powiedzenia, iż nic więcej nie uda nam się wytargować. Dlatego byliśmy coraz bardziej poirytowani przedłużającą się przemową prezydenta. W pewnym momencie Kwaśniewski zachował się bezprecedensowo. Klepnął Chiraca w kolano, przerywając mu w pół zdania i powiedział: „Wiesz, Jacques, chciałbym ci opowiedzieć dowcip z czasów Związku Radzieckiego". I opowiada, jak to Czukcza z żoną przyjechał do Moskwy i zgubił ją w domu towarowym. Zaczepił policjanta, żeby mu pomógł odnaleźć żonę, na co milicjant mówi: No, ale jak ona wygląda? – No taka starsza, siwa, niezbyt urodziwa. Towarzyszu milicjancie, to może my jej już nie szukajmy? – opowiada Kwaśniewski.

Znany kawał.

Ale nie Francuzom. Najlepsza była puenta, bo Kwaśniewski mówi: Wiesz, Jacques, skoro wy macie takie kłopoty, tak wam jest trudno, to może nie przyjmujcie nas do Unii. Wszyscy obecni przy tej rozmowie, a było tam z dziesięć osób, uznali, że to był cios w dumę Chiraca, niezwykłego bufona. Jestem przekonany, że Chirac chciał się na nas odegrać. Kilka tygodni później, już podczas operacji w Iraku, nasi żołnierze znaleźli francuskie rakiety z datą na tabliczkach znamionowych sugerującą, że Francja naruszyła embargo na sprzedaż broni do Iraku. Informacja o tym poszła w świat, zanim została sprawdzona. Francuzi się wściekli, bo się okazało, że na tabliczkach znamionowych widniała data kontroli tego sprzętu dokonanej przez irackie służby. Dzień po tej informacji odbywało się posiedzenie Rady Europejskiej. Podszedł do mnie szef francuskiego MSZ i mówi: „Prezydent uważa, że zarzuty pod adresem Francji są całkowicie bezpodstawne. Polska ma natychmiast sprostować tę informację, w przeciwnym razie ambasador Francji o 12 otrzyma polecenie opuszczenia Warszawy". A była godzina 10. Musiałem stanąć na głowie, żeby załagodzić całą sprawę.

Jakim premierem był Miller?

Współpracowało nam się bardzo dobrze. I wtedy, gdy on był ministrem pracy w moim rządzie i wówczas gdy ja byłem szefem MSZ w jego rządzie. Co nie zmienia faktu, że rząd kierowany przez niego popełniał rozmaite błędy. Oczywiście, gdy jest się szefem MSZ, to się nie formułuje publicznie krytyki premiera. Ale w pierwszą rocznicę rządu odbywało się nieformalne spotkanie ministrów z udziałem Kwaśniewskiego. Był szampan, mowy okolicznościowe, a ja wówczas powiedziałem, że w ciągu roku popełniliśmy te same błędy, które popełniła AWS, za co została ukarana przez wyborców – upartyjnienie państwa, oddawanie stanowisk ludziom z partii bez patrzenia na kompetencje itd. I że też zostaniemy za to ukarani.

I miał pan rację. Ale mylił się pan w sprawie kandydowania Aleksandra Kwaśniewskiego na prezydenta. Pamiętam artykuł, który pan napisał o szkodliwości tego przedsięwzięcia.

Napisałem ten tekst, bo byłem przekonany, że skoro rządzimy, to ewentualne zwycięstwo Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich może doprowadzić do dużego przechyłu nastrojów. I później lewica jako formacja zapłaci za to wysoką cenę. Tak uważałem i byłem zaskoczony, gdy Kwaśniewski zaproponował mi, żebym został szefem jego komitetu wyborczego. Zgodziłem się, skoro postanowił kandydować i chyba trochę pomogłem, bo np. propozycja debaty telewizyjnej Lecha Wałęsy z Kwaśniewskim pochodziła ode mnie. Kwaśniewski momentalnie to zaakceptował, ale cała trudność polegała na przekonaniu Wałęsy. Udało mi się namówić szefa kampanii Wałęsy Jerzego Gwiżdża. Opowiadałem mu o kampaniach w Stanach Zjednoczonych, o tamtejszych debatach i zaproponowałem, żebyśmy zrobili to tak jak w Ameryce – niezależni dziennikarze, dużo pytań, krótkie odpowiedzi. I on to kupił.

Pamiętna debata, po której Wałęsa powiedział, że temu panu może podać tylko nogę.

Poszliśmy na spotkanie z zarządem telewizji, żeby ustalić warunki debaty. Prezesem TVP był wówczas Wiesław Walendziak, który od razu się zorientował, że Wałęsa w takiej debacie polegnie, bo nie potrafi odpowiadać krótko i zwięźle. Zaproponował, żeby kandydaci mogli się swobodnie wypowiadać. Na to Gwiżdż oświadczył: Tak ustaliliśmy i tak ma być. Ta debata przesądziła o wygranej Kwaśniewskiego.

Gwiżdż uważa, że wyście ich oszukali, bo stosowaliście różne sztuczki, żeby wyprowadzić Wałęsę z równowagi.

Oczywiście, że tak było. Przecież o to chodziło, żeby uzyskać przewagę nad konkurentem. Ale uzgodnione reguły gry nie zostały naruszone.

A pamięta pan, jak Miller z Kwaśniewskim nie mogli się dogadać, kto ma pojechać na uroczystość przystąpienia Polski do UE i w końcu pojechali obaj?

To nic złego. Politycy chcą uczestniczyć w historycznych wydarzeniach, bo towarzyszą temu ogromne emocje. Byłem na uroczystości oficjalnego przyjęcia kolejnych siedmiu państw do NATO. Stałem obok bułgarskiego szefa MSZ i widziałem, że ten człowiek płakał. Miał świadomość, że dzieje się historia i on przyłożył do niej rękę. Kwaśniewskiemu z kolei bardzo zależało na podpisaniu traktatu akcesyjnego. Ale z prawnego punktu widzenia to było niemożliwe. Prezydent ratyfikuje umowy międzynarodowe, dlatego nie może wcześniej ich podpisywać. Kwaśniewski to rozumiał, pojechał więc na uroczystość podpisania traktatu akcesyjnego do Aten, ale był tylko świadkiem tego wydarzenia.

—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Jak to jest pełnić najwyższe stanowiska w państwie?

Nigdy nie patrzyłem na stanowiska, tylko na to, czym przyszło mi się zajmować. Miałem szczęście do dużej rangi wydarzeń. Jako premier zajmowałem się negocjowaniem naszej obecności w NATO. Mój rząd opracował też pierwszą koncepcję strategii integracji z Unią Europejską, a więc rozpoczęliśmy proces, który później kończyłem jako szef MSZ. To się zdarza niezwykle rzadko.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Armenia spogląda w stronę Zachodu. Czy ma szanse otrzymać taką pomoc, jakiej oczekuje
Plus Minus
Afera w środowisku LGBTQ+: Pliki WPATH ujawniają niewygodną prawdę
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Iran i Izrael to filary cywilizacji
Plus Minus
Wolontariusze World Central Kitchen mimo tragedii, nie zamierzają uciekać przed wojną
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Nie z Tuskiem te numery, lewico