Czy jako premierowi zdarzało się panu, że dyplomaci albo biznesmeni wywierali na pana presję, aby coś pan załatwił?
Jeżeli chodzi o biznes, to trzymałem się zasady, żeby nie spotykać się prywatnie z pojedynczymi przedsiębiorcami. W przypadku dyplomatów było kilka takich prób. Przy pamiętnej wizycie Holbrooke'a obecny był też ambasador USA Nicholas Rey. Po rozmowie z Holbrookiem Rey mówi, że chciałby poruszyć jeszcze sprawę zakupu samolotu wielozadaniowego przez Polskę. To było niebywale bezczelne, żeby poruszać ten temat w takim momencie. Odpowiedziałem mu chłodno: panie ambasadorze, na pewno będzie pan miał okazję porozmawiać na ten temat z ministrem obrony narodowej. Później przez parę miesięcy go nie przyjmowałem, chociaż zabiegał o rozmowę. Trochę później przyjmowałem Jewgienija Primakowa, szefa rosyjskiego MSZ. On z kolei, prawdopodobnie testując, z kim ma do czynienia, zaczął niezwykle agresywnie wypowiadać się na temat przystąpienia Polski do NATO i naciskać, żebyśmy tej decyzji nie podejmowali. Wysłuchałem go spokojnie i powiedziałem, że decyzje dotyczące bezpieczeństwa Polski będą podejmowane w Warszawie, a nie w Moskwie. Zdarzyło się też, że wizytę w Polsce składał Jacques Chirac, prezydent Francji. Miałem z nim krótkie protokolarne spotkanie, a on na dzień dobry wręcza mi kartkę z listą francuskich przedsiębiorstw, które były zainteresowane prywatyzacją w Polsce i mówi, że ma nadzieję, iż tradycyjna polsko-francuska przyjaźń pozwoli przychylnie spojrzeć na te firmy. Odpowiedziałem, że oczywiście, pod warunkiem że wspomniane firmy wygrają przetargi.
To Chirac kilka lat później przy okazji interwencji w Iraku powiedział, że Polska straciła okazję, żeby siedzieć cicho.
Tak, a poprzedziło to pewne wydarzenie, które mogło mieć wpływ na jego zachowanie. Byliśmy z Kwaśniewskim w Paryżu, żeby się zorientować, czy można ugrać lepsze warunki naszego przystąpienia do Unii. Chirac zaczął opowiadać, jakie kłopoty gospodarcze przeżywa Francja i cała UE. Zrozumieliśmy z Kwaśniewskim, że jest to wstęp do powiedzenia, iż nic więcej nie uda nam się wytargować. Dlatego byliśmy coraz bardziej poirytowani przedłużającą się przemową prezydenta. W pewnym momencie Kwaśniewski zachował się bezprecedensowo. Klepnął Chiraca w kolano, przerywając mu w pół zdania i powiedział: „Wiesz, Jacques, chciałbym ci opowiedzieć dowcip z czasów Związku Radzieckiego". I opowiada, jak to Czukcza z żoną przyjechał do Moskwy i zgubił ją w domu towarowym. Zaczepił policjanta, żeby mu pomógł odnaleźć żonę, na co milicjant mówi: No, ale jak ona wygląda? – No taka starsza, siwa, niezbyt urodziwa. Towarzyszu milicjancie, to może my jej już nie szukajmy? – opowiada Kwaśniewski.
Znany kawał.
Ale nie Francuzom. Najlepsza była puenta, bo Kwaśniewski mówi: Wiesz, Jacques, skoro wy macie takie kłopoty, tak wam jest trudno, to może nie przyjmujcie nas do Unii. Wszyscy obecni przy tej rozmowie, a było tam z dziesięć osób, uznali, że to był cios w dumę Chiraca, niezwykłego bufona. Jestem przekonany, że Chirac chciał się na nas odegrać. Kilka tygodni później, już podczas operacji w Iraku, nasi żołnierze znaleźli francuskie rakiety z datą na tabliczkach znamionowych sugerującą, że Francja naruszyła embargo na sprzedaż broni do Iraku. Informacja o tym poszła w świat, zanim została sprawdzona. Francuzi się wściekli, bo się okazało, że na tabliczkach znamionowych widniała data kontroli tego sprzętu dokonanej przez irackie służby. Dzień po tej informacji odbywało się posiedzenie Rady Europejskiej. Podszedł do mnie szef francuskiego MSZ i mówi: „Prezydent uważa, że zarzuty pod adresem Francji są całkowicie bezpodstawne. Polska ma natychmiast sprostować tę informację, w przeciwnym razie ambasador Francji o 12 otrzyma polecenie opuszczenia Warszawy". A była godzina 10. Musiałem stanąć na głowie, żeby załagodzić całą sprawę.
Jakim premierem był Miller?
Współpracowało nam się bardzo dobrze. I wtedy, gdy on był ministrem pracy w moim rządzie i wówczas gdy ja byłem szefem MSZ w jego rządzie. Co nie zmienia faktu, że rząd kierowany przez niego popełniał rozmaite błędy. Oczywiście, gdy jest się szefem MSZ, to się nie formułuje publicznie krytyki premiera. Ale w pierwszą rocznicę rządu odbywało się nieformalne spotkanie ministrów z udziałem Kwaśniewskiego. Był szampan, mowy okolicznościowe, a ja wówczas powiedziałem, że w ciągu roku popełniliśmy te same błędy, które popełniła AWS, za co została ukarana przez wyborców – upartyjnienie państwa, oddawanie stanowisk ludziom z partii bez patrzenia na kompetencje itd. I że też zostaniemy za to ukarani.
I miał pan rację. Ale mylił się pan w sprawie kandydowania Aleksandra Kwaśniewskiego na prezydenta. Pamiętam artykuł, który pan napisał o szkodliwości tego przedsięwzięcia.
Napisałem ten tekst, bo byłem przekonany, że skoro rządzimy, to ewentualne zwycięstwo Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich może doprowadzić do dużego przechyłu nastrojów. I później lewica jako formacja zapłaci za to wysoką cenę. Tak uważałem i byłem zaskoczony, gdy Kwaśniewski zaproponował mi, żebym został szefem jego komitetu wyborczego. Zgodziłem się, skoro postanowił kandydować i chyba trochę pomogłem, bo np. propozycja debaty telewizyjnej Lecha Wałęsy z Kwaśniewskim pochodziła ode mnie. Kwaśniewski momentalnie to zaakceptował, ale cała trudność polegała na przekonaniu Wałęsy. Udało mi się namówić szefa kampanii Wałęsy Jerzego Gwiżdża. Opowiadałem mu o kampaniach w Stanach Zjednoczonych, o tamtejszych debatach i zaproponowałem, żebyśmy zrobili to tak jak w Ameryce – niezależni dziennikarze, dużo pytań, krótkie odpowiedzi. I on to kupił.
Pamiętna debata, po której Wałęsa powiedział, że temu panu może podać tylko nogę.
Poszliśmy na spotkanie z zarządem telewizji, żeby ustalić warunki debaty. Prezesem TVP był wówczas Wiesław Walendziak, który od razu się zorientował, że Wałęsa w takiej debacie polegnie, bo nie potrafi odpowiadać krótko i zwięźle. Zaproponował, żeby kandydaci mogli się swobodnie wypowiadać. Na to Gwiżdż oświadczył: Tak ustaliliśmy i tak ma być. Ta debata przesądziła o wygranej Kwaśniewskiego.
Gwiżdż uważa, że wyście ich oszukali, bo stosowaliście różne sztuczki, żeby wyprowadzić Wałęsę z równowagi.
Oczywiście, że tak było. Przecież o to chodziło, żeby uzyskać przewagę nad konkurentem. Ale uzgodnione reguły gry nie zostały naruszone.
A pamięta pan, jak Miller z Kwaśniewskim nie mogli się dogadać, kto ma pojechać na uroczystość przystąpienia Polski do UE i w końcu pojechali obaj?
To nic złego. Politycy chcą uczestniczyć w historycznych wydarzeniach, bo towarzyszą temu ogromne emocje. Byłem na uroczystości oficjalnego przyjęcia kolejnych siedmiu państw do NATO. Stałem obok bułgarskiego szefa MSZ i widziałem, że ten człowiek płakał. Miał świadomość, że dzieje się historia i on przyłożył do niej rękę. Kwaśniewskiemu z kolei bardzo zależało na podpisaniu traktatu akcesyjnego. Ale z prawnego punktu widzenia to było niemożliwe. Prezydent ratyfikuje umowy międzynarodowe, dlatego nie może wcześniej ich podpisywać. Kwaśniewski to rozumiał, pojechał więc na uroczystość podpisania traktatu akcesyjnego do Aten, ale był tylko świadkiem tego wydarzenia.
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95