Jan Maciejewski: Król umiera

Rok temu na ekrany kin wszedł film „Śmierć Ludwika XIV". To drobiazgowe, stworzone na podstawie raportów medycznych i pamiętników odwzorowanie ostatnich dni życia Króla Słońce. Opowieść o bezsilności wobec swojego ciała, choroby i starości prawdopodobnie najpotężniejszego z żyjących wówczas na świecie ludzi. Obraz pełen niezamierzonej, ale przez to jeszcze bardziej zjadliwej i okrutnej groteski.

Aktualizacja: 01.04.2018 14:29 Publikacja: 30.03.2018 00:01

Jan Maciejewski: Król umiera

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Groteski wynikającej z przepaści oddzielającej z jednej strony rytuał – ceremonie mające być znakiem siły władcy, a z drugiej słabość ciała, które nie jest już w stanie wykonywać tych gestów. Żeby jeszcze bardziej podkreślić ten efekt, reżyser filmu Albert Serra w roli Ludwika XIV obsadził Jeana-Pierre'a Léauda. Aktora, który niemal 60 lat temu zagrał jako nastolatek główną rolę w „400 batach" François Truffauta, stając się symbolem francuskiej Nowej Fali. Teraz ten, który uosabiał w przeszłości wielki powiew świeżości i naturalności, wciela się w rolę symbolu ancien regime'u i odgrywa starość i bezsilność swojego ciała. Trudno o większy kontrast.

„Nieśmiertelność królów jest prowizoryczna" – mówi z ironią jedna z bohaterek dramatu „Król umiera, czyli ceremonie" Eugene'a Ionesco. Na kilkadziesiąt lat przed „Śmiercią Ludwika XIV" ten francuski dramaturg pokazał nierozłączny związek władzy i śmieszności. Demitologizującą siłę kpiny odbierającej rządzącym ich polityczną moc. Władzy, która tkwi w prawie do orzekania, co jest godne pogardy i obśmiania. Proces umierania władcy absolutnego jest zarówno w dziełach Serry, jak i Ionesco czasem głębokiego „kryzysu śmieszności". Okresem, w którym dochodzi do ustalenia nowych reguł określających, z czego wolno się śmiać, a co pozostanie święte, nietykalne dla ludzkiej kpiny.

Momentem najpoważniejszego kryzysu śmieszności w dziejach świata była śmierć króla żydowskiego Jezusa z Nazaretu. On również, podobnie jak Ludwik XIV, obudował swoją śmierć ramami ceremonii. Od chwili wjazdu do Jerozolimy, na kilka dni przed ukrzyżowaniem, zaczyna wykonywać gesty, których do tej pory konsekwentnie unikał. Dosiada cudzego osła, przypisując sobie tym samym znane wszystkim starożytnym cywilizacjom królewskie uprawnienie rekwirowania środków transportu.

Nie ma również przypadku w zachowaniu Jego uczniów. Zarzucają oni na osła swoje płaszcze i wsadzają na niego Jezusa; precyzyjnie realizują tym samym tradycyjny żydowski rytuał intronizacyjny. Rytuał mający jednoznaczny sens również dla świadków tego wydarzenia, witającego Jezusa tłumu, powtarzającego słowa psalmu: „Błogosławione królestwo ojca naszego Dawida, które nadchodzi!".

Ostatnie dni życia Jezusa pełne są podobnych, królewskich gestów. Skojarzeń, których przez poprzednie lata za wszelką cenę starał się nie wywoływać. Wszystkim innym władcom w ostatnich dniach życia ich władza i moc zaczyna się wyślizgiwać, słabnąć. Jezus natomiast jest tym bardziej królewski, im bliższa staje się perspektywa jego śmierci. Podobny paradoks dotyka też związanego z nią kryzysu śmieszności.

Śmieszności, pogardy i upokorzenia, które było z góry, w proroctwie Starego Testamentu, wpisane w śmierć Jezusa na krzyżu. Zaczyna się jednak dziać coś dziwnego. Szyderstwa rzucane w Niego podczas drogi krzyżowej okazują się być, wbrew wiedzy czy intencjom tych, którzy je wypowiadali, proroctwami. Spełnią się, choć jeszcze nie teraz, dopiero za trzy dni. Jak pisał w „Jezusie z Nazaretu" Benedykt XVI: „Tajemnica Jezusa Chrystusa potwierdza się w wyśmiewaniu go". Kpina i ironia nie stają się tu przełamaniem, unieważnieniem królewskich rytuałów, ale ich uzupełnieniem, dopowiedzeniem.

Wielkanoc jest wspomnieniem triumfu Jezusa nie tylko nad śmiercią, ale i śmiesznością. Momentu, w którym stał się nietykalny dla ludzkiej kpiny.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Groteski wynikającej z przepaści oddzielającej z jednej strony rytuał – ceremonie mające być znakiem siły władcy, a z drugiej słabość ciała, które nie jest już w stanie wykonywać tych gestów. Żeby jeszcze bardziej podkreślić ten efekt, reżyser filmu Albert Serra w roli Ludwika XIV obsadził Jeana-Pierre'a Léauda. Aktora, który niemal 60 lat temu zagrał jako nastolatek główną rolę w „400 batach" François Truffauta, stając się symbolem francuskiej Nowej Fali. Teraz ten, który uosabiał w przeszłości wielki powiew świeżości i naturalności, wciela się w rolę symbolu ancien regime'u i odgrywa starość i bezsilność swojego ciała. Trudno o większy kontrast.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów