Rzymski dziennik kwarantanny

Tegoroczny rzymski marzec przypomina sierpień, kiedy to Wieczne Miasto zamiera w bezruchu. Przygotowania zaczynają się już w lipcu, potem następuje czas pożegnań, z reguły w restauracjach i jak na zawołanie zatrzaskują się okiennice, odjeżdżają samochody, ustaje krzyk dzieci i cisza. Jak teraz. Domy zamknięte, tyle że z ludźmi w środku.

Publikacja: 20.03.2020 09:00

– Poprosiłem o przesłanie zdjęć mailem i stopniowo zacząłem je drukować. Niektórzy zostawiali fotogr

– Poprosiłem o przesłanie zdjęć mailem i stopniowo zacząłem je drukować. Niektórzy zostawiali fotografie przed kościołem – opowiada prasie don Giuseppe Corbari z miasteczka Giussano

Foto: AP/Luca Bruno/east news

11 marca. Pierwszy swój zakład zamknął Alessandro. I to na kilka dni przed tym, kiedy premier Giuseppe Conte ogłosił Włochy „strefą chronioną". Miał powody, w ciągu czterech ostatnich lat przeszedł kilka poważnych operacji. – A do fryzjera przychodzą wszyscy: chorzy, zdrowi, młodzi, starzy. Jestem za blisko ludzi, za duże ryzyko – westchnął i założył kłódkę na metalową roletę. – Ty też uważaj – ruchem głowy wskazał na elektryczny rower wypożyczony w systemie Uber Jump, niezwykle popularny w Rzymie. – Lepiej tego unikać.

Wkrótce śladami Alessandra poszli następni. Mały sklep spożywczy, kameralna enoteka, piwiarnia, do której i tak nikt nie zaglądał, a nawet nielegalny bar pod chmurką prowadzony przez starszą Boliwijkę dla zamieszkałych na obrzeżach miasta Boliwijczyków, którzy w drodze do domu robili sobie przerwę na Piazza Mancini. Wszystkie te miejsca przestały działać z dnia na dzień. Właściciele nie czekali na ministerialne zalecenia.

W ciągu tygodnia miasto z lekka się wyludniło, niemniej nie na tyle, żeby można było powiedzieć, iż Rzym stał się pustynią. Przeciwnie, komunikacja miejska kursowała, bardziej nawet punktualnie niż do tej pory, nad Tybrem było całkiem rojno, na pobliskim Ponte Milvio, czyli moście Mulwijskim (pierwszy rzymski zabytek, który Adam Mickiewicz zobaczył w roku 1829, kiedy przywędrował tutaj z Edwardem Odyńcem) – zakochani, jak zawsze, robili sobie zdjęcia. Nikt nie bagatelizował zagrożenia. Niemniej, wszyscy żyli w przekonaniu, że (może, może) koronawirus tutaj nie dotrze. Wierzyli, że zostanie zatrzymany. W końcu ze stolicy do Mediolanu jest ponad 600 kilometrów.

Wszystko zmieniło się w środę 11 marca. Wtedy premier „zamknął" Italię na cztery spusty. Od tego momentu stolica Włoch stała się miastem widmem. Rzymski marzec przypomina teraz sierpień, kiedy to wszystkie dzielnice Wiecznego Miasta zamierają w bezruchu, bo trzy czwarte mieszkańców wyjeżdża albo do swoich rodzinnych miasteczek, z reguły w Lacjum albo w Abruzji, a reszta na dwa, a nawet na trzy tygodnie wybiera byczenie się nad morzem. Ferragosto to czas, na który czekają wszyscy. A przygotowania doń zaczynają się już w lipcu, potem następuje czas pożegnań, z reguły w restauracjach, następnie, jak na zawołanie, zatrzaskują się okiennice, odjeżdżają samochody, ustaje krzyk dzieci i cisza. Jak teraz. Domy zamknięte, tyle że z ludźmi w środku. Mój sąsiad, gitarzysta amator, który uwielbia wesołe i głośne piosenki z południa kraju (rodzina pochodzi z Kalabrii), z dnia na dzień zaczął smętnie zawodzić. I rzadziej. Za co mu chwała...



* * *

12 marca. Zaniepokojony prasowymi relacjami, w czwartek, w dniu, w którym miałem lecieć do Warszawy, wyszedłem do sklepu sprawdzić, jak wyglądają półki w nowym małym sklepie, który został otwarty na kilka dni przed tym, gdy koronawirus zaatakował Italię. Bo podobno miał zostać przypuszczony atak na supermarkety. Podobno ludzie wykupili wszystko. Podobno nie ma nawet makaronu i wody.

Przed drzwiami mała kolejka, wszyscy stoją karnie w odległości dwóch metrów od siebie, kilka osób w maskach, reszta w gumowych rękawiczkach, nikt nie rozmawia. Jedynie znajoma Romka z kampera, który parkuje w okolicy „wioski olimpijskiej" (to rzut beretem od Ponte Milvio), zaczepia kogo może i prosi o kupienie oliwy, pasty, chleba. Nikt nie odmawia. Co chwilę w okolice sklepu podjeżdża samochód dostawczy, z którego wyładowywane są skrzynki z owocami, warzywami, wodą i papierem toaletowym.

Półki są pełne. – Wczoraj ludziom trochę odbiło i faktycznie, jakby się zmówili, zaczęli kupować papier toaletowy – mówi pracownik sklepu, który wpuszcza do wnętrza po dwie osoby. – Uzupełniliśmy zapasy, wszyscy zobaczyli, że papieru nie będzie brakowało i... przestali kupować – śmieje się. Nie tłumaczę mu, że pochodzę z kraju, w którym w latach 80. papier toaletowy bardzo rzadko występował na półkach sklepowych, a jeżeli już, to na krótko, a potem go znowu nie było.

Wewnątrz sklepu więcej pracowników uzupełniających towar aniżeli kupujących. Świeże rogaliki? Jakie tylko chcę. Chleb razowy? Proszę bardzo. Sałatka z ośmiornicy? Dzisiaj zrobiona.

Kasjerzy w maseczkach, rękawiczkach, dodatkowo montowane są właśnie przeźroczyste ekrany przed kasami. Kiedy jedna z osób, zapewne z niewiedzy, wpycha się przed stojących w kolejce do kasy, dostaje reprymendę. Starszy pan głośno narzeka, że przesada z tym wirusem, że absurdem jest noszenie zaświadczeń, po co wychodzi się z domu. Ktoś głośno odpowiada: „Wczoraj moja znajoma zapłaciła karę. Lepiej niech pan to bierze ze sobą".

Ja, dzięki Bogu, miałem. Gdy szedłem do sklepu, patrol policjantów poprosił mnie o ten kwitek, w którym trzeba napisać, gdzie się mieszka, w jakim celu się wychodzi, no i najważniejsze, że czyni się to na własną odpowiedzialność. Następnie trzeba ów papierek w ich obecności podpisać i można sobie iść. Za brak chałupniczo robionego dokumentu płaci się 350 euro.

* * *

13 marca. Jeszcze zanim Włochy zostały „zamknięte", ktoś na Facebooku napisał, że w Rzymie i w Paryżu ludzie wykupują „Dżumę" Alberta Camusa. Poszedłem wtedy do pobliskiego Koobu – to mała, znakomita księgarnia. Paolo, właściciel, śmiał się: – Naprawdę? Nie zauważyłem, byłoby wspaniale, ale nie, u nas Camusa nikt nie kupuje, nawet „Dekameron" nie schodzi, bo jak widzisz, prawie nikogo nie ma.

13 marca księgarnia już nie działała. Tłumy za to są teraz w aptece, albo raczej przed nią, bo w środku mogą przebywać trzy osoby, ze względu na małe pomieszczenie. Nikt oczywiście nie przychodzi tutaj, żeby kupić środki odkażające czy też maseczki, tych towarów nie ma we Włoszech od kilku tygodni. Inna sprawa, że chociaż nie można tych rzeczy kupić, wszyscy je mają. Ludzie na potęgę teraz kupują paracetamol, aspirynę, witaminy...

Taksówkarze za to są bezrobotni. Nikt nie zamawia, nikt nie jeździ. Na pobliskim Piazza Carracci stoją i rozmawiają ze sobą. A przecież to oni są tutaj królami życia. Korporacji jest bardzo mało, licencja kosztuje fortunę, normalnie w godzinach szczytu znalezienie taksówki to marzenie ściętej głowy. No i są dosyć drogie. Niemniej, nie narzekają specjalnie. Jeden z kierowców: – Wiesz (w Rzymie nawet do nieznajomych często mówi się na ty), to nie jest pierwsza taka tragedia, to miasto widziało już wiele, przeżyjemy i to. Inny dodaje sarkastycznie: – Odmłodzi się nasze społeczeństwo...

Ale o higienę dbają wręcz perfekcyjnie. Każdy jest zaopatrzony w środki dezynfekujące, wszyscy w rękawiczkach. Mówią, że od soboty zawieszą swoją działalność.

Podobnie jak Achille, którego znam od pięciu lat, a który ma małą firmę transportową specjalizującą się w wycieczkach dla Chińczyków i Japończyków: – Może jakoś przeżyję, może... Od miesiąca nie miałem żadnego kursu.

Na godzinę 18.00 ludzie skrzykują się na Facebooku na „domowy flash mob". Kto może, ma włączyć albo sam zaśpiewać bądź zagrać „Il Canto degli Italiani", czyli „Marsz Włochów" – hymn narodowy, w którym w piątej zwrotce (o czym nie pamiętamy), autor Goffredo Mameli wspominał również Polaków:

„Miecze najemników

Nic już nie zdziałają:

Orzeł austriacki

Stracił swe pióra.

I krew włoską

Wraz z polską

Żłopie z kozakami..."

O akcji pisze na swoim profilu nawet burmistrz Wiecznego Miasta Virginia Raggi: „Wyjdźcie na balkony, przywitajcie się ze swoimi sąsiadami".

Oczywiście o 18.00 nic się nie dzieje. Włosi to naród zdyscyplinowany w sytuacjach kryzysowych, ale – jak wiadomo – mający kłopoty z punktualnością, zwłaszcza na południu kraju. A Rzym to południe.

Niemniej, 15 minut po wyznaczonym czasie, nastolatka z sąsiedniej kamienicy zaczyna grać na skrzypcach „Odę do radości", ludzie otwierają okna, ktoś wywiesza flagę Unii Europejskiej, kiedy milknie „Oda...", z głośników w mieszkaniu na parterze rozbrzmiewa „We Can Work it Out" Beatlesów. Brawa, oklaski... Następnie leci Bob Marley. Ludzie rozmawiają ze sobą z okien i balkonów. Nikt co prawda nie tańczy na dachach, jak to się zdarzyło bodaj w Neapolu, gdzie żywioł większy, ale po chwili z drugiej strony budynku, gdzie większość to ludzie starsi, słychać hymn włoski.

Wieczorem lektura zapomnianej noweli Aleksandra Świętochowskiego „Cholera w Neapolu", pełna dramatycznych opisów wydarzeń z roku 1884: „Zaraza morduje, jak rozszalały zwierz. Ludzie tracą zmysły z obawy i rozpaczy. Dziś przypatrywaliśmy się z okna strasznemu widowisku. Jakaś stara kobieta, która straciła jedynego syna, zaczęła tańczyć na wybrzeżu, śmiejąc się dziko i klaszcząc w dłonie. W zapamiętałych pląsach wykrzykiwała ustawicznie: „Filip, lip, lip!".

* * *

14 marca, w sobotę, ludzie ciągle jeszcze w niewielkim szoku, ale też bez żadnej paniki komentują sytuację w kraju. O godzinie 12.00 kolejna akcja. Tym razem oklaski dla lekarzy, pielęgniarek i pracowników obrony cywilnej, z której Włosi są dumni, bo jak twierdzą, jest jedną z lepszych w Europie, o ile nie na świecie. I mają rację. Protezione Civile to formacja doskonale zorganizowana, świetnie zarządzana, z wielkim doświadczeniem. – Narzeka się na nas, że wprowadziliśmy wszystkie obostrzenia za późno, narzeka się, że mamy najwięcej przypadków śmiertelnych, ale to my byliśmy pierwsi i musieliśmy zbadać sytuację i wydaje się, że wychodzimy z tego zamieszania z twarzą – mówi sąsiadka, której pomagam taszczyć ciężki wózek z wodą.

Antonio, znajomy lekarz, który pracuje w klinice Gemelli: – Nie pogadamy w najbliższym czasie, przepraszam, ale pracuję całą dobę, na okrągło. Organizujemy właśnie dodatkowe sale dla chorych.

Tym razem oklaski rozlegają się punktualnie. W dłonie klaszcze cała dzielnica. A o 18.00 wspólne balkonowe śpiewanie przeboju Adriana Celentano, które wychodzi nieco niemrawo. W międzyczasie na popularności zyskuje akcja dla dzieci „Andra tutto bene" (Wszystko będzie dobrze). Młodzi rysują tęczę z hasłem, na płótnie albo papierze, potem wywieszają dzieło w oknie albo na balkonie.

W kamienicy cisza jak makiem zasiał, ale od czasu do czasu wybuchają głośne wspólne rozmowy, oczywiście na Skypie. Claudio, przyjaciel, który mieszka w Como, tuż przy granicy szwajcarskiej, i pracuje w pobliskim Lugano, miał pecha, bo w jego biurze znalazł się kolega z koronawirusem. Szybko musiał zrobić test, który wykazał, że nie jest zarażony, niemniej odesłano go do domu, gdzie siedzi i się nudzi, jak na zapalonego rowerzystę przystało. Dzwoni i peroruje ponad godzinę, że nie musi, co prawda, pozostawać w izolacji, ale woli uważać, żałuje, bo mógłby normalnie funkcjonować. Granica ze Szwajcarią jest ciągle otwarta, specjalnie dla Włochów, którzy codziennie dojeżdżają tam do pracy.

W Toskanii wiele fabryk i laboratoriów także działa pełną parą. Giuseppe z Prato, który pracuje w zakładzie produkującym T-shirty, głównie na eksport, opowiada: – Kiedy przyjeżdżam, w naszym laboratorium rozmawia się o kolorach, wybieramy wzory na lato, atmosfera jest taka, jakby nic się nie stało. Czysty surrealizm, bo my nie wiemy, czy cokolwiek sprzedamy, czy dostaniemy wypłatę, czy fabryka przetrwa. Na dodatek, zupełnie obok naszego zakładu, działa inny, wcale niemały, w którym do niedawna pracował człowiek, który był zarażony koronawirusem. Nic o chorobie nie powiedział i interesu nie zamknięto. Kiedy właściciel w końcu się o tym dowiedział, fabrykę zamknięto, na... jeden dzień, po czym wszyscy wrócili do roboty.

* * *

15 marca, w niedzielę, akcja, która przypomniała mi stan wojenny w Polsce. O godzinie 19.00 cała kamienica ma wygasić światła i wystawić świeczki na parapety albo balkony. Z opóźnieniem otwierają się okna, pojawiają się świeczki, lampiony, ludzie wychodzą na balkony, ktoś zaczyna grać na pokrywkach, z jakiegoś okna dochodzą odgłosy hymnu, po chwili pół kamienicy wali w pokrywki, pół klaszcze w dłonie. Po 10 minutach hałas ustaje, ale młodzi ludzie z trzeciego piętra włączają płytę Twinkle Brothers, do okien dochodzi słodkawy zapach marihuany.

Ale dzisiaj nikogo to nie irytuje, sąsiadka z dołu nie krzyczy: basta, basta! A miłośnicy trawy i reggae, z kamienicy z naprzeciwka, których owa sąsiadka czasami upomina, że za głośno rozmawiają, krzyczą, że mogą zrobić jej zakupy. – Kto wie, może przez tego wirusa będziemy narodem prawdziwie zjednoczonym – mówi mi Licia, która mieszka w Madonna di Campiglio. – Może zatrze się wreszcie różnica między północą i południem? Ja nagle odkryłam, że mam masę przyjaciół, z którymi nie rozmawiałam od miesięcy. Nareszcie znalazłam czas, żeby odpowiedzieć na listy, żeby spokojnie zadzwonić. Wczoraj ze znajomymi na Skypie robiliśmy focaccię. Mam znajomych, którzy w ten sposób uczą się teraz muzyki, ba, nawet wspólnie czytają książki. Ja nie mogę usiedzieć w domu, mieszkam też w okolicach, gdzie nie mieszka za dużo ludzi, w zasadzie w górach, zatem w miarę często jeżdżę rowerem albo chodzę po okolicznych dolinach. Zauważyłam rzecz wspaniałą, że ci, którzy wychodzą, pozdrawiają się dzisiaj serdeczniej niż dotychczas, oczywiście na odległość, jakby chcieli powiedzieć: odwagi, to nie potrwa długo.

W Madonna di Campiglio, jak twierdzi Licia, też się śpiewa, chociaż na początku ludzie trochę się wstydzili. – Północ to nie południe. Tutaj ludzie mają więcej rezerwy. Ale pomysł wypalił. Że piosenkę Celentano w Rzymie słabo śpiewali? Tutaj im wyszło wspaniale.

Ale przyszłość nie rysuje się jednak optymistycznie. Licia pracuje w sektorze turystycznym i ma świadomość tego, że upadnie wiele firm, wielu ludzi zostanie bez pracy. – Sezon w Dolomitach trwa cały marzec, a teraz wszystko zamknięte na głucho. Na szczęście mieszkam w jednym z najbogatszych regionów Europy i nic z dnia na dzień się tutaj nie zawali.

Trydent – Górna Adyga, prowincja, w której leży Madonna di Campiglio, to region, gdzie, według rankingów rzymskiego uniwersytetu La Sapienza żyje się we Włoszech najlepiej, na pierwszym miejscu od lat figuruje w nim Bolzano, na drugim zaś sam Trydent.

Licia: – Mam nadzieję, że za kilka tygodni wszystko powróci do normy i turyści znowu zaczną do nas przyjeżdżać. Jestem pewna, że znowu będzie gwarno, pojawią się alpiniści, rodziny z dziećmi, wypełnią się bary i restauracje. I znowu będziemy narzekać, że jest ich wszystkich za dużo.

* * *

16 marca internet obiega informacja o księdzu z Lombardii, który zorganizował dosyć osobliwą mszę, w której fizycznie nie uczestniczył nikt, na ławkach zaś ułożone zostały fotografie wszystkich wiernych, którzy zazwyczaj przychodzą do świątyni.

Don Giuseppe Corbari z miasteczka Giussano (prowincja Monza i Brianza) mówił dla gazety „Il Giorno": „Wszystko to stało się przypadkiem, w środę, jak każdego ranka, odprawiałem mszę, której moi wierni słuchali dzięki parafialnemu radiu i czułem ból serca, patrząc na kościół, widząc te wszystkie puste ławki. Kościół jest zamknięty od miesiąca. Po zakończeniu nabożeństwa (...) wpadłem na ten pomysł i przekazałem go wszystkim. Poprosiłem o przesłanie zdjęć mailem i stopniowo zacząłem je drukować. Niektórzy zostawiali fotografie przed kościołem. Zdjęcia swoich dziadków przynosili też młodzi ludzie".

Don Giuseppe mówi z ironią, że nie bardzo czuje nowoczesne technologie, ale dodaje jednocześnie, że jest bardzo zaskoczony tym, jak wielki odzew zyskała jego akcja na Facebooku. „Cieszę się, że mój pomysł dał ludziom trochę dobrego humoru".

Dowiaduję się, że zakupów online nie można już zrobić, nie są podawane nawet najbliższe wolne terminy. W mniejszych miejscowościach dla odmiany można robić zakupy tylko za pomocą sieci. W abruzyjskim Collelongo od wczoraj przez megafony informuje się mieszkańców, że jedyny sklep został zamknięty i wszystkich prosi się o korzystanie z internetu, który, nawiasem mówiąc, nie działa tutaj za dobrze, bo miasteczko leży w górach, na wysokości 900 metrów n.p.m.

Alessandro, fryzjer, którego spotkałem w sklepie, nie ma złudzeń. – To dopiero początek. Nie wierzę w szybki koniec pandemii... – mówi.

Piotr Kępiński, krytyk literacki, eseista, poeta. W zeszłym roku ukazała się jego książka „Po Rzymie. Szkice włoskie" (Forma). Mieszka w Rzymie

11 marca. Pierwszy swój zakład zamknął Alessandro. I to na kilka dni przed tym, kiedy premier Giuseppe Conte ogłosił Włochy „strefą chronioną". Miał powody, w ciągu czterech ostatnich lat przeszedł kilka poważnych operacji. – A do fryzjera przychodzą wszyscy: chorzy, zdrowi, młodzi, starzy. Jestem za blisko ludzi, za duże ryzyko – westchnął i założył kłódkę na metalową roletę. – Ty też uważaj – ruchem głowy wskazał na elektryczny rower wypożyczony w systemie Uber Jump, niezwykle popularny w Rzymie. – Lepiej tego unikać.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów