Rankiem 3 marca 1960 r. kilkuset emigrantów z Europy Środkowo-Wschodniej mieszkających we Francji zbudziło ze snu głośne pukanie. Zza drzwi dochodził głos: „Proszę otworzyć, policja!". Funkcjonariusze nakazali uchodźcom spakować ubrania i rzeczy osobiste, po czym odstawili ich na najbliższy komisariat. Około południa policyjne samochody, krążąc od posterunku do posterunku, zbierały po drodze kolejnych emigrantów zza żelaznej kurtyny. Zgrupowano ich w dwóch punktach zbornych: w koszarach policji w centrum Paryża i w dawnym szpitalu Beaujon, gdzie mieściła się szkoła policyjna. Nazajutrz zatrzymani zostali przewiezieni na paryskie lotniska Orly i Le Bourget, skąd odlecieli na Korsykę.
W ten sposób władze francuskie chciały zdusić w zarodku ewentualne protesty przeciwko wizycie nad Sekwaną sowieckiego premiera Nikity Chruszczowa. Drakońskie środki były niewspółmierne do potencjalnego zagrożenia. Deportacja kilkuset emigrantów politycznych, którzy w niczym nie nadużyli gościny francuskiej, była sprzeczna z konwencją genewską o uchodźcach i tradycjami wolnościowymi Francji. Podważała zaufanie do kraju, który na sztandarach wypisał hasła wolności i braterstwa.
Pozłacana klatka
Pierwszego dnia akcji w Paryżu zatrzymano około 250 osób. Podobne działania policja przeprowadziła również na prowincji. W ciągu kilku najbliższych dni łącznie deportowano około 800 uchodźców: 750 osób na Korsykę i 50 na wyspy Belle Ile en Mer oraz Ile de Ré na Atlantyku u wybrzeża Bretanii.
Emigracyjny „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza" ukazujący się w Londynie, komentując bezprecedensowe działania władz francuskich, pisał: „Korsyka to nie Syberia, hotel na pięknej wyspie Napoleona to nie barak w Oświęcimiu czy na Kołymie, policjant francuski przychodzący rano znienacka z wezwaniem do zapakowania walizki to nie zbir z bezpieki, którego łomotanie do drzwi pośrodku nocy budzi przerażenie. A jednak... W ostatnich dniach rozegrały się w Paryżu i w innych miastach francuskich sceny, które byłyby znacznie bardziej na miejscu za żelazną kurtyną, a odrywanie nagle ludzi od ich warsztatów pracy i rodzin, choćby dla wysłania na przymusowe »wakacje«, a nie pracę przymusową, budzi odrazę. Klatka jest klatką, nawet gdy jest pozłacana. To co się dzieje we Francji z uchodźcami spod terroru komunistycznego, jest sprzeczne ze wszystkimi naszymi pojęciami o Francji i sprawia ból wszystkim jej przyjaciołom".
Niejasny był „klucz", którym władze francuskie kierowały się przy deportacji. Wśród zatrzymanych byli znani działacze polityczni, przywódcy organizacji społecznych, ale także osoby od lat niebiorące udziału w życiu politycznym. Jeden z deportowanych Polaków stwierdził, że „obok niewątpliwych i nieukrywających swego politycznego stanowiska działaczy znaleźli się na Korsyce również ludzie, którzy musieliby zaglądać do słownika, by dowiedzieć się, co oznacza słowo »polityka«". Obok emigracyjnych elit politycznych i intelektualnych licznie reprezentowani byli robotnicy czy drobni przedsiębiorcy. Wśród deportowanych były osoby w różnym wieku. Bodaj najmłodszym „zesłańcem" był 17-letni Jugosłowianin. Zdecydowanie przeważali mężczyźni, choć deportowano np. prezeskę ukraińskich akademików. Jeden z deportowanych, 37-letni Bułgar, który niedawno wyszedł ze szpitala, zmarł na zawał serca w hotelu na Korsyce.