Na białym koniu w polityce miał już się niegdyś zjawić Aleksander Kwaśniewski i uratować lewicę (jak wiadomo, nie uratował), potem nastał Ryszard Petru i jego Nowoczesna, a teraz ma przybyć Donald Tusk. Politycy PO, którzy prowadzą do rozkładu swojej partii, wierzą, że ich niegdysiejszy lider odrodzi ją i odbuduje jej potęgę, tyle że zdają się nie brać pod uwagę, że zmieniła się sytuacja. Tusk stracił kontakt z polską polityką i nie wygląda na kogoś, kto jest zdecydowany na realną walkę. To zaś oznacza, że możemy raczej szykować się na powtórkę z powrotu Kwaśniewskiego, który nie tylko nic lewicy nie dał, ale – przez zrodzenie wielkich nadziei, które nie zostały ziszczone – raczej ją pogrążył.

O nadziejach związanych z kolejnymi „objawieniami" w piłce nożnej wypowiadać się nie będę, bo jako osoba kulturowo samowykluczona z fascynacji futbolem nie mam o tym pojęcia. Nawet z bezpiecznej oddali widzę jednak, że przed kolejnymi mistrzostwami opowiada się o kolejnych trenerach (względnie piłkarzach), którzy mają sprawić, że tym razem obciachu nie będzie. Tyle że niezmiennie – jak to w ostatnich latach dzieje się z polityką opozycyjną – jest jak było, a czasem nawet gorzej.

Nie inaczej jest w Kościele. Gdy już nawet ktoś dostrzeże potężny problem, jaki mamy z błyskawiczną laicyzacją i niezałatwionymi skandalami seksualnymi (wygląda na to, że świadomość skali problemu ma już nawet Stolica Apostolska), to natychmiast przechodzi do wyrażania nadziei, że na szczęście mamy jeszcze arcybiskupa A., biskupa B. i rzecz jasna papieża, który nowymi nominacjami wszystko załatwi. Jakie są źródła tej wiary? Magiczne, bo tak się składa, że nawet jeśli biskup B. myśli inaczej niż większość, a arcybiskup A. jest głosem rozsądku, to trzeba powiedzieć zupełnie jasno, że nie są oni w polskim Episkopacie większością, a sami niewiele mogą. Żaden z polskich biskupów nie ma władzy porównywalnej z kardynałem Stefanem Wyszyńskim, co oznacza, że nawet gdyby miał konieczną do tego charyzmę i wizję, to i tak nie mógłby samodzielnie wprowadzać zmian.

Nominacje papieskie też niczego nie zmieniają rewolucyjnie i często się okazuje, że nawet jeśli nowy biskup zmienia retorykę, to już na poziomie prawnym jego działania pozostają identyczne z tymi poprzedników. Rewolucji nie przyniosą także kolejne nominacje biskupie, bo choć mamy w polskim Kościele także świetnych księży i zakonników, nie wszyscy oni są w eklezjalnym mainstreamie, a to oznacza, że niekonieczni zostaną wychwyceni i wypromowani przez dotychczasowy układ. Tak się zaś składa, że to właśnie on promuje księży i pozwala im rozwijać kariery.

To, co napisałem, nie oznacza, że nie ma już nadziei, że jedyne, co nam zostało, to, jak mawiał mój wykładowca łaciny i greki, „nakryć się gazetą i czołgać na cmentarz". Wyjściem jest jednak nie tyle magiczne oczekiwanie na politycznego, futbolowego czy kościelnego mesjasza, ale cierpliwa praca u podstaw. Gdy na początku XIX wieku Kościół w Polsce znajdował się w głębokiem kryzysie, lekarstwem okazała się cierpliwa, obliczona na lata praca świeckich i duchownych, którzy diagnozowali problemy, budowali programy, zakładali instytucje (często zakonne) i cierpliwie czekali na wzrost. Praca trwała 100 lat, ale przyniosła rezultaty. I jeśli ktoś sądzi, że teraz można to zrobić szybciej, że wystarczy cudowna pigułka, jedno spotkanie czy jeden biskup (o pewnym liderze opozycji nie wspominając), aby wszystko się zmieniło, to jest zwyczajnie naiwny.