Pandemia? Bez globalizacji ani rusz

Skala epidemii to efekt globalizacji. Czyżby to był dobry moment, by uciąć głowę hydrze, która sprawia, że bogaci się jeszcze bardziej bogacą, a biedni stają się jeszcze biedniejsi? Problem w tym, że ani to do końca prawda, ani globalizacji nie da się łatwo powstrzymać. A na pewno nie staniemy się zamożniejsi, gdy ją znacząco wyhamujemy.

Publikacja: 03.04.2020 10:00

Pandemia? Bez globalizacji ani rusz

Foto: Rzeczpospolita

Nieunikniony kryzys gospodarczy, efekt epidemii koronawirusa, jest dowodem na to, że globalizacji nie tylko nie da się powstrzymać, ale może być ona drogą do powrotu do względnej normalności. I wcale nie dlatego, że jest to optymalny proces, niewywołujący społecznych kosztów. Wręcz przeciwnie, to właśnie ona jest jednym z motorów powstawania skrajnych nierówności na świecie. Ale bez niej nie poradzimy sobie z epidemią, a Zachód, którego my Polacy jesteśmy częścią, nie będzie w stanie utrzymać nawet namiastki standardu życia swoich społeczeństw – zarówno pod względem finansowym, jak i poziomu wolności, do jakiego przywykliśmy.




Blaski i cienie globalizacji

Dla Europejczyków pierwszą odczuwalną konsekwencją epidemii koronawirusa w Chinach było przerwanie łańcucha dostaw i produkcji towarów. Na przełomie stycznia i lutego inwestorzy nie za bardzo przejmowali się jeszcze chińskimi problemami, sytuacja na giełdach wyglądała stabilnie, ekonomiści wieszczyli, że gospodarka Państwa Środka raczej nie osiągnie zapowiadanych 7 proc. wzrostu PKB w tym roku, korekta w dół o 2–3 pkt proc. miała być nieunikniona. Ale Chiny nagle zamknęły większość fabryk, towary przestały płynąć do reszty świata rozwiniętego. Największy producent dóbr przemysłowych na planecie stanął praktycznie w miejscu. Uzależnienie od chińskiej gospodarki, a szerzej – od gospodarek azjatyckich, którego przecież od dekad jesteśmy świadomi, zaczęło być odczuwalne. Oczywiste było też, co za tym stało – globalizacja.

Bogaty świat Zachodu, by zwiększać swoje zyski, od lat zlecał produkcję tam, gdzie było taniej. Największe korporacje świata i te dużo mniejsze zostawiały sobie projektowanie, marketing i przede wszystkim markę. To tam kryła się wartość dodana, która pozwalała, by za produkt, którego koszt produkcji i dostawy mógł sięgać dolara, można było zażyczyć sobie od zamożnych klientów nawet sto razy więcej. Dla Zachodu sytuacja wymarzona – średnia stopa życia rosła, konsumpcja szła w górę, przychody państw podnosiły się dzięki wyższym wpływom z podatków – i tych pośrednich, i bezpośrednich, a do grona krajów rozwiniętych dołączały kolejne państwa europejskie. Praktycznie dla wszystkich była to sytuacja korzystna. W ciągu ostatnich 40 lat – m.in. dzięki globalizacji – skrajną biedę nawet według najostrożniejszych założeń ograniczono na świecie o połowę. Ale wraz z częścią przemysłu wypchnięto też poza gospodarki rozwinięte problem zanieczyszczenia środowiska, obciążając nim kraje rozwijające się.

Sytuacja zaczęła się komplikować, gdy w krajach Zachodu widoczne się stało, że nie wszyscy zyskują na eksporcie najniżej płatnych miejsc pracy, a beneficjentami procesu staje się tylko część społeczeństwa. Nożyce nierówności zaczęły się jeszcze bardziej otwierać, gdy internet i technologie, głównie te, które z niego korzystały, zaczęły pauperyzować klasę średnią. Zmiany klimatyczne uświadomiły, że planeta jest jedna i eksport śmieci i zanieczyszczeń to ukrywanie problemu kosztem innych. A marzenia o zachodnim dobrobycie i ucieczce od biedy i wojen spowodowały masową migrację do krajów rozwiniętych. Ich społeczeństwa nie były na to przygotowane. Nie tylko finansowo, ale też kulturowo.

Produkcja musi wrócić

Nic więc dziwnego, że gdy światowa fabryka dóbr wszelakich zwolniła obroty, dla większości ekonomistów, analityków i polityków stało się jasne to, co dotychczas i tak wydawało się oczywiste – uzależnienie produkcyjne od Chin i Azji jest zbyt duże. Podniosły się głosy, że trzeba znaleźć alternatywne warianty – kraje, do których można przenieść produkcję, by uniezależnić się od obecnego zagłębia. A może to najlepszy moment, by przerwać tę globalizacyjną pętlę i miejsca pracy przenosić do krajów rozwiniętych?

I tu pojawia się pierwszy problem. Przecież produkcja nie bez powodu była wypychana do Azji. Dzięki temu wartość dodana pozostawała na Zachodzie, a niski koszt gwarantował nie tylko wyższe stopy zwrotu z kapitału, ale i wyższy standard życia zachodnim społeczeństwom. Na dodatek stosunkowo tanie dobra napędzały popyt konsumpcyjny. Z tych samych fabryk w Shenzen wyjeżdżały więc telewizory, laptopy i buty różniące się głównie designem i wydrukowaną na nich marką. Na tym modelu zbudowana została cała kultura konsumpcyjna Zachodu, kreatywnie podkręcana marketingiem i postępem technologicznym. Postępem, który tak naprawdę został zaprzęgnięty głównie do tego, by tworzyć jak najbardziej atrakcyjne produkty, docierać do jak najszerszej grupy odbiorców i szybko, dzięki technologiom informacyjnym, zdobywać jak najwięcej informacji o klientach. Po to, by jak najwięcej im sprzedać. Zdradź nam, co lubisz, a my ci to dostarczymy. W erze mediów społecznościowych, dominującej wyszukiwarki i reklamy kontekstowej nie musisz nawet zdawać sobie sprawy, że coś zdradzasz.

W tym systemie nie bez znaczenia jest też zasięg – do jak szerokiej grupy odbiorców możesz dotrzeć. Gdy twoim rynkiem staje się cały świat, możesz dzięki skali zmniejszać marże i wciąż podnosić zyski. O ile masz kapitał i know how – a ten był przecież w rękach krajów Zachodu. Do tego globalna uniformizacja pozwalająca uszyć ograniczoną gamę produktów z danej kategorii, tak by oferta trafiła do jak największej rzeszy klientów, przy obniżonych kosztach jej kreowania.

Dzięki globalizacji średni poziom życia w krajach rozwijających podnosił się, ale standard życia w krajach rozwiniętych rósł jeszcze szybciej. To temu procesowi Europa, Stany Zjednoczone i parę innych krajów demokratycznych zawdzięczały swój dobrobyt. Pozwolił on też szybko przejść z gospodarki przemysłowej do usługowej – z niskomarżowej do wysokomarżowej. Oznacza to też zupełnie inne warunki pracy i życia ludzi w krajach rozwiniętych.

Coś w tej rozpędzonej maszynie zaczęło zgrzytać, gdy Chiny dołączyły do technologicznego wyścigu, stworzyły własne silne marki i nie chciały być już tylko dostawcą dla bogatych. One też pożądają tego samego poziomu dobrobytu. I mają nad Zachodem tę przewagę, że są w stanie zbudować łańcuch dostaw – od produkcji tanim kosztem po konkurencyjną markę – u siebie, przechwytując wartość dodaną. To jeden z najważniejszych powodów starcia gospodarczego ze Stanami Zjednoczonymi. Waszyngton uświadomił sobie, że nie może zwlekać z wojną handlową – Chiny zaczęły rywalizować z nim tam, gdzie jest ukryty zysk, wcześniej przejmując miejsca pracy, beztrosko oddawane przez amerykański kapitał w imię podnoszenia zysków. Stany stworzyły sobie zarówno problem społeczny, który wynosi do władzy aroganckich demagogów pokroju Donalda Trumpa, jak i problem gospodarczy, gdyż Chinom z 1,5-miliardowym społeczeństwem udaje się skutecznie naśladować ten model kapitalizmu na własnym podwórku i chcą więcej.

Ale żeby tak się działo, ich gospodarka nie może się nie kręcić. To, że Pekin zdecydował się na tak drastyczny krok jak jej czasowe zatrzymanie, by opanować epidemię koronawirusa, może oznaczać, że zagrożenie chorobą było jeszcze poważniejsze, niż Chiny to światu przedstawiały.

Jest i kolejny globalizacyjny fenomen, który w normalnych czasach pozwala dzielić się zamożnością – turystyka. W 2019 r. zanotowano na świecie prawie 1,5 mld wyjazdów zagranicznych. Wartość branży szacuje się nawet na 8,8 bln dolarów. Jeśli spojrzeć na wydatki turystyczne jak na oszczędności wydawane w innych krajach, mamy do czynienia z nadwyżkami finansowymi transferowanymi do innych państw. Zwykle od tych bogatszych do tych biedniejszych, choć nie tylko. Turystyka jest też ważną częścią gospodarek państw europejskich – Grecji, Włoch czy Hiszpanii. Dziś ta branża stanęła zupełnie. Bez globalizacji redystrybucja tych oszczędności będzie tylko ułamkiem tego, czym była dotychczas. Nawet jeśli dziś dla wielu turystyka jest narzędziem, którym natura rozpowszechniła wirusa po całym świecie, bez niej nierówności raczej będą rosły, niż spadały.

Odwracać nieodwracalne?

Ma więc globalizacja swoich gorących zwolenników i równie zawziętych przeciwników. Nie jest idealnym bohaterem – niby dla każdego ma coś do zaoferowania, ale jednym daje więcej niż innym. Jest bowiem nośnikiem majątkowych i dochodowych nierówności społecznych, ale też źródłem dobrobytu Zachodu. Co musiałoby się stać, żeby ten proces cofnąć? Pierwsze już się stało – z powodu pandemii koronawirusa żyjemy w świecie stanu wyjątkowego. Po drugie, przymusowa kwarantanna dużej części ludzkości oznacza kryzys – gigantyczne bezrobocie i brak środków do życia. Z badań firmy pożyczkowej Provident wynika, że oszczędności przeciętnej polskiej rodziny wynosiły w ubiegłym roku ok. 13 tys. zł, ale z kolei z analiz platformy SpotData, że aż 36 proc. Polaków nie ma wystarczających środków, by przeżyć miesiąc. Bez pracy i oszczędności trudno myśleć o przetrwaniu kryzysu.

Oznacza to, że proponowane przez wielu przeniesienie produkcji części dóbr do krajów rozwiniętych będzie możliwe tylko wtedy, gdy ich społeczeństwa będą stały pod ścianą. Gdyby miało to być efektywne ekonomicznie, ludzie musieliby przyjąć wielokrotnie niższe wynagrodzenia, z pewnością poniżej płacy minimalnej, a możliwe nawet, że poniżej kosztów życia. Te są bowiem w Europie wyższe. Mówimy o pensjach głodowych. Nie chcielibyśmy żyć w takim świecie. To świat biedy, jakiej pokolenia Europejczyków nigdy nie zaznały.

Oznaczałoby to też budowę – często od zera – branż przemysłu, których dotychczas nie było. Koszt tych inwestycji ktoś musiałby ponieść. Ponieważ ich celem jest uniezależnienie od dostaw zagranicznych, a nie potencjalny zysk, najprawdopodobniej musiałoby to zrobić państwo. Wydaje się, że dużo lepiej byłoby, gdyby kraje rozwinięte swoje, wbrew pozorom jednak ograniczone, środki przeznaczały na walkę z epidemią, pomoc potrzebującym, walkę z biedą i podtrzymaniem, nawet w ograniczonym stopniu, popytu konsumpcyjnego niż na kosztowne jego zaspokajanie. Dlatego globalizacja jest nam potrzebna – lepiej część dóbr importować, niż produkować je na miejscu. Warto też pamiętać, że nie jesteśmy na tym świecie sami – dla wielu azjatyckich społeczeństw nasz popyt konsumpcyjny to jedyna szansa na przeżycie. A one wciąż są w stanie zaakceptować niższy koszt niż my od dekad zanurzeni w świecie pełnych półek i konsumpcjonizmu.

Jest tu jeszcze jeden nasz lokalny globalizacyjny aspekt – bez handlu międzynarodowego polska gospodarka nie byłaby tym, czym jest teraz. Eksport stanowi ok. 55 proc. PKB naszego kraju. Nasz dobrobyt jest bezpośrednio uzależniony od wolnego przepływu towarów, braku granic i jak najniższych ceł.

Zalać świat pieniędzmi

Jest jeszcze jeden ważki powód, dla którego bez globalizacji świat nie poradzi sobie z recesją wywołaną epidemią koronawirusa. Znamy tylko jeden sposób na powstrzymanie kryzysu gospodarczego: zasypanie go pieniędzmi. Świeżo wydrukowanymi bilionami dolarów i euro. I tak też zareagowały w marcu dwa największe banki centralne świata: Europejski Bank Centralny i amerykańska Rezerwa Federalna. Ten pierwszy ogłosił, że skupi aktywa państw strefy euro warte 750 mld dol., a Fed wypisał weksel in blanco: zapowiedział, że w zasadzie nie jest ograniczony kwotowo i będzie skupował tyle, ile musi. Oba banki tych środków fizycznie nie posiadają – będą je kreowały albo – jak kto woli – „drukowały". Wpuszczą więc do obiegu biliony dolarów.

W ten sposób udało się powstrzymać albo – w zależności od interpretacji – załagodzić kryzys z lat 2007–2009. Do 2015 r. oba banki wraz z bankiem centralnym Japonii wpuściły do obiegu ok. 6–7 bilionów dolarów. Teoretycznie powinno to spowodować inflację, ale jej nie wywołało. Dlaczego? Dzięki globalizacji rynków finansowych.

Skupowanie długu państw pozwala im się dalej zadłużać. Poluzowanie przez UE limitów długu jest kolejnym krokiem, który ma to ułatwić. W powstrzymaniu epidemii i idącego z nią kryzysu wydatki państwa są kluczowe. Bo podobnie jak firmom spadają jego przychody, a równocześnie rosną dwa z trzech najważniejszych wydatków sprawnie funkcjonującego państwa – na służbę zdrowia i bezpieczeństwo. Do tego poszczególne kraje – w różnym stopniu – wdrażają pakiety pomocowe mające gwarantować choćby minimalne warunki przetrwania firmom i swoim obywatelom. To wszystko kosztuje i jakoś trzeba to sfinansować.

Skup obligacji skarbowych jest więc działaniem logicznym. Problem w tym, że przetestowaliśmy tę metodę przy kryzysie innego rodzaju. Wtedy gospodarki nie stanęły, a popyt nie zniknął z dnia na dzień. Nie wiemy, jakie będą skutki tego działania w obecnych warunkach. Przed laty miało to pobudzić inwestycje tanim pieniądzem i rozkręcić gospodarkę. Ale tym razem nie musi być to aż tak skuteczne. Bo nawet tani pieniądz nie skłania do inwestycji. W sytuacji, gdy nie ma popytu, ludzie siedzą w domach, wraz z ograniczoną aktywnością ograniczają wydatki, nie ma gwarancji, że inwestycje przyniosą zakładane stopy zwrotu. Nie ma więc sensu inwestować. Nie o dostęp do taniego pieniądza tu chodzi, tylko o popyt. Ale też w całej tej walce bardziej chodzi o przetrwanie niż o pobudzanie gospodarki.

Ten kryzys jest więc wyjątkowy i diametralnie różni się od poprzedniego. Trudno przewidzieć, czy gasząc jedną plagę przez dodruk pieniędzy, nie rozpętamy kolejnej – inflacji. Ludzie pozbawieni pracy będą musieli sięgnąć po oszczędności, o ile je w ogóle mają. Inflacja zacznie je zjadać, przyspieszając narastającą biedę. Może się okazać, że dolejemy benzyny do ognia. W minionej dekadzie właśnie dzięki globalizacji udało się inflację powstrzymać. Odbyło się to jednak pewnym kosztem.

Skok nierówności

Drukowanie pieniędzy nie czyni świata równiejszym. Wręcz przeciwnie, zwiększa nierówności majątkowe i w efekcie często dochodowe. Wpuszczone do obiegu przez banki centralne pieniądze służą do skupowania przede wszystkim obligacji – głównie skarbowych, ale też w mniejszym zakresie korporacyjnych. Te obligacje to w dużym uproszczeniu czyjeś oszczędności, które ktoś pożyczył państwu lub firmom. Oszczędności tych, których było stać na to, by je mieć. Nie bez powodu giełdy wystrzeliły jak szalone po ostatnim kryzysie – zasilił je zupełnie nowy kapitał. Dołożyło się do tego kreowanie pieniądza przez banki – bezprecedensowa akcja kredytowa była możliwa dzięki niskim stopom procentowym. Również w tym roku obniżenie stóp było pierwszym krokiem większości banków centralnych na świecie. Wątpliwe, by akurat ten krok z powodu popytowego charakteru kryzysu przyniósł tym razem skutek.

Pieniądze wpompowane przez banki mogły w miarę swobodnie wędrować po świecie, służąc do inwestycji w dobra inwestycyjne – od Rio przez Luandę po Warszawę, Tokio i Szanghaj. Obrazowo mówiąc, „rozsmarowaliśmy" te biliony po całym świecie, nie wywołując inflacji w miejscu ich emisji – przede wszystkim w Stanach Zjednoczonych i strefie euro. Sprzyja temu też to, że są to waluty rezerwowe. Praktycznie wszystkie banki centralne świata mają w swoich rezerwach oprócz złota dolary i euro. Są to więc waluty nie tylko wymienialne – jak złoty, ale przede wszystkim o wysokim popycie.

W efekcie mieliśmy do czynienia ze skokiem cen produktów inwestycyjnych – od papierów wartościowych po rynek nieruchomości. A im bardziej drożeją np. nieruchomości, tym bardziej rosły czynsze. Wszak posiadaczom kapitału chodziło o zwrot z inwestycji. To tylko pogłębiało nierówności. Nawet jeśli ten świat właśnie przestał istnieć, dostosowanie czynszów do nowej rzeczywistości zajmie trochę czasu.

Nadzieje, że obecny kryzys jest szansą na zmniejszenie nierówności, mogą okazać się więc płonne. W skali globalnej do jego przezwyciężenia zaczęto wykorzystywać narzędzia, które te nierówności dotychczas pogłębiały. Ale jedyną szansą, by do dwóch plag – pandemii i recesji – nie dołączyła kolejna – inflacja, jest to, że globalizacja będzie dalej działać.

Niestety, Polska nie znajduje się tu w idealnej sytuacji. Coraz częściej powtarza się argument, że jeśli EBC czy Fed skutecznie zdusiły poprzedni kryzys, skupując aktywa i drukując przy tym pieniądze, to powinien to zrobić też NBP. Tyle że złoty nie jest walutą globalną. Istnieje dużo większe prawdopodobieństwo, że może to przynieść hiperinflację lub przynajmniej osłabienie złotego. Wtedy nie tylko zafundujemy sobie wzrost nierówności, ale dołożymy do niego także kolejną plagę. O tym, jak to jest żyć w czasach hiperinflacji, pamiętają dziś ludzie, którzy zetknęli się z nią w 1990 r. Najmłodsi z nich to obecnie pięćdziesięciolatki. Bezrobocie i inflacja to straszna mieszanka.

Z tej perspektywy największym błędem ostatniej dekady jest to, że Polska nie weszła do strefy euro. Dziś możemy korzystać z programów pomocowych UE, ale gigantyczne środki wpompowane w rynek przez EBC są poza naszym zasięgiem. Doprowadziliśmy do tego nie tylko przez krótkowzroczność i zastępowanie rachunku ekonomicznego politycznymi kalkulacjami, ale też przez ciągłe powtarzanie frazesów o tym, że „jeśli wprowadzamy Polskę do strefy euro, to tylko w dobrym momencie". Tak jakbyśmy to my dyktowali warunki. Ten moment ciągle przegapiamy, bo zachowujemy się jak nuworysz, który uważa, że to on decyduje, kiedy można go przyjąć do ekskluzywnego klubu. Nie – jest zupełnie inaczej. I między innymi dlatego ten klub jest ekskluzywny. A my w momencie kryzysu jesteśmy poza nim.

Nieunikniony kryzys gospodarczy, efekt epidemii koronawirusa, jest dowodem na to, że globalizacji nie tylko nie da się powstrzymać, ale może być ona drogą do powrotu do względnej normalności. I wcale nie dlatego, że jest to optymalny proces, niewywołujący społecznych kosztów. Wręcz przeciwnie, to właśnie ona jest jednym z motorów powstawania skrajnych nierówności na świecie. Ale bez niej nie poradzimy sobie z epidemią, a Zachód, którego my Polacy jesteśmy częścią, nie będzie w stanie utrzymać nawet namiastki standardu życia swoich społeczeństw – zarówno pod względem finansowym, jak i poziomu wolności, do jakiego przywykliśmy.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Polexit albo śmierć
Plus Minus
Menedżerowie są zmęczeni
Plus Minus
Konrad Szymański: Cztery bomby tykają pod członkostwem Polski w UE
Plus Minus
„Fallout”: Kolejna udana serialowa adaptacja gry po „The Last of Us”
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Kaczyński. Demiurg polityki i strażnik partyjnego żłobu