Wisiała w gabinetach polityków i szkolnych salach. I to jedyne miejsca, w których istniała tamta Polska. Od Szczecina po Lwów, od Wilna po Wrocław. Na wschodzie w przedwojennych, na zachodzie w powojennych granicach. Polska Kresów i Ziem Odzyskanych. Polska historycznej sprawiedliwości i niewysłuchanych pretensji. Narodziła się w umysłach i sercach powojennej emigracji w Londynie i za daleko się stamtąd nie ruszyła. Co najwyżej na ściany coraz mniejszych i skromniejszych mieszkań, raz na jakiś czas odgrywających rolę siedzib kolejnych premierów i ministrów na uchodźstwie, czy salek, w których dzieci emigrantów uczyły się z niej historycznie sprawiedliwej geografii.
Każda emigracja jest laboratoryjną próbką swojego narodu. Wypreparowana z organicznej całości i trzymana w sterylnie obcych warunkach innego państwa, zaczyna wykazywać właściwości w skali całego narodu niedostrzegalne. Symbole wypływają tam raczej na wierzch niż są wymyślane. Nie ujawniłyby się w probówce emigracyjności, gdyby ich bakcyl nie tkwił już wcześniej w żywym organizmie.
Akurat w tym przypadku, podniesienia linii granicznych do rangi manifestu i aktu sprzeciwu, polski Londyn był próbką nie jednego kraju, ale całego kontynentu. Wykazywał obsesję granic, na którą Europa zapadła kilkadziesiąt lat wcześniej. Chorobę, którą trudno było nam zauważyć, bo zbiegła się w skutkach i czasie z odzyskiwaniem przez Polskę niepodległości. Chorobę, która dla Europy okazała się śmiertelna. Najpierw w Wersalu, potem w Saint-Germain, Neuilly i Trianon wypisywano akt zgonu europejskości. Nigdy wcześniej granice same w sobie nie były tak ważne, stawka, o jaką toczyła się gra w ich kształt, nie była równie wysoka. To, co wcześniej stanowiło zwykłą wypadkową geografii, historii i politycznej siły, jedną z konwencji i umów, do których dołączano liczne wyjątki i zastrzeżenia, stało się wtedy sprawą życia i śmierci, godności i honoru. Wojny i pokoju.
Kordonem, który rozdzielał nie tyle wspólnoty i narody, ile różne sposoby istnienia. Znaleźć się po jednej lub drugiej stronie oznaczało przetrwać albo zniknąć. Różnica zdegenerowała się wtedy w obcość i stała się – w zależności od okoliczności – groźna albo zbędna. Różnica, która była nerwem i instynktem kontynentu, jego dramatem i wielkością. Jednością, polegającą na tym, że Europa marzyła, mówiła i milczała o tym samym, ale na setki różnych sposobów.
Obsesja granic wypełniła próżnię, którą pozostawił po sobie zmysł proporcji. Aż do wtedy geniusz europejskości polegał na doprowadzaniu różnicy do stanu harmonii. Grze światła i cienia na obrazach, rozwiązywaniu dysonansów w konsonanse w dźwiękach, poszukiwaniu złotego środka, niepopadaniu w żadną ze skrajności w pracy nad charakterem. Ten zmysł był najmniejszym wspólnym mianownikiem każdego z europejskich sposobów istnienia. Gwarancją nie tylko przydatności, ale wręcz niezbędności różnicy i stanu napięcia.