Przyszłoroczne wybory prezydenckie są wielkim wyzwaniem dla obozu władzy. To gra o wszystko – bez prezydenta i być może z wrogim nadal Senatem, PiS będzie już tylko kuśtykał do prawdopodobnej porażki w 2023 roku. Dla Andrzeja Dudy nie widać dzisiaj poważnej konkurencji, ale jeśli przyjrzeć się jego prezydenturze, trudno zdobyć się na entuzjazm. I to nie z punktu widzenia oszalałego przeciwnika PiS, ale konserwatysty oczekującego od prezydenta wyjścia poza własne partyjne ograniczenia – dla dobra państwa.
Kulminacja i... koniec
24 lipca 2017 roku. Od dawna wyczekiwana konferencja prezydenta Andrzeja Dudy. Po cyklu protestów, w atmosferze gigantycznego politycznego napięcia, głowa państwa oświadcza, że postanowiła zgłosić sprzeciw wobec dwóch spośród trzech ustaw dotyczących sądownictwa: tej o Krajowej Radzie Sądownictwa i tej o Sądzie Najwyższym. Podpisana została natomiast ustawa o ustroju sądów powszechnych.
Część środowisk sędziowskich prezydentowi dziękuje, część protestujących jest zawiedziona, że nie zawetował wszystkich trzech ustaw. W obozie rządzącym konsternacja i wyraźne niezadowolenie, choć takiej decyzji można się było spodziewać. Zbigniew Ziobro staje się zaprzysięgłym wrogiem prezydenta. To był – patrząc z dzisiejszej perspektywy – moment największej chwały Andrzeja Dudy. Nic podobnego nie zdarzyło się od tamtego momentu.
Gdyby stworzyć oś czasu, obejmującą te blisko już pięć lat prezydentury, to pierwszym na niej punktem byłoby nocne zaprzysięganie sędziów Trybunału Konstytucyjnego w grudniu 2015 roku. Drugim – weto do ustaw sądowych. Trzecim – otóż właśnie, nie ma trzeciego punktu. Po kulminacji w lipcu 2017 roku, mimo kilku jeszcze względnie istotnych decyzji, prezydentura Andrzeja Dudy jakby się rozmyła, rozproszyła się w setkach zdjęć prezydenta, podającego ręce Polakom w różnych miejscach kraju albo uczestniczącego w różnych wydarzeniach międzynarodowych. Straciła wyraz – o ile kiedykolwiek go miała.
Dzisiaj można sobie zadać pytanie, jak wyglądałyby rządy Andrzeja Dudy, gdyby u ich zarania poczuł się na tyle pewnie, że od razu postanowiłby sprzeciwić się typowemu dla PiS działaniu na rympał i odmówiłby zaprzysiężenia w środku nocy sędziów TK, wybranych być może częściowo z naruszeniem prawa. Wydaje się, że moment na taką decyzję był dość bezpieczny. Na początku prezydentury to Andrzej Duda, nie PiS, miał wszystkie karty w ręku: dużo czasu do następnych wyborów, bardzo silny mandat społeczny i prawo do podjęcia decyzji, której potrzebował PiS. To Kaczyński wtedy potrzebował Dudy, nie odwrotnie. A jednak prezydent uległ, u wielu ugruntowując nie całkiem przecież sprawiedliwą opinię, że podpisze wszystko, co każe mu podpisać Jarosław Kaczyński. Nocne zaprzysiężenie będzie się już za tą prezydenturą ciągnęło – do jej finału.