W Zjednoczonej Prawicy dzisiaj wrze. Po pierwsze dlatego, że to koalicja, a nie jedna partia. Wielu wyborców mogło o tym zapomnieć, bo w minionej kadencji, jakkolwiek napięcia chwilami były niewiele mniejsze, niż są dzisiaj, jednak były starannie ukrywane i poza samymi politykami dostrzegali je tylko koneserzy partyjnych gier. Teraz jest inaczej – sprzeczne i dysydenckie opinie są wygłaszane całkiem jawnie, jak choćby zakwestionowanie sposobu działania telewizji publicznej pod kierownictwem Jacka Kurskiego przez Jarosława Gowina. Sam Zbigniew Ziobro jest tutaj wstrzemięźliwszy, ale może sobie na to pozwolić, bo od tego typu akcji ma swojego etatowego harcownika – Patryka Jakiego.
Bunt się tli
Po drugie, ponieważ obie partnerskie partie, Solidarna Polska i Porozumienie, powiększyły swój sejmowy stan posiadania – każda z nich ma po 18 mandatów. W kontekście nikłej, pięcioosobowej, większości bunt nawet jednego z ugrupowań oznaczałby, że nie dałoby się uchwalić ustawy lub obalić poprawek Senatu zdominowanego przez opozycję. Chyba że zawiąże się koalicję ad hoc z innym sejmowym ugrupowaniem, najpewniej PSL lub Konfederacją. Ale to byłoby możliwe tylko w wyjątkowych sytuacjach, przy głosowaniach w sprawach, których waga dla jednego z tych ugrupowań byłaby tak znaczna, że dawałoby się uzasadnić przed swoimi wyborcami doraźny sojusz z PiS.
W minionej kadencji PiS również zdobył 235 miejsc, ale z czasem jego stan posiadania się zmieniał i kończył kadencję z 240 osobami w klubie. Tym razem powiększenie klubu w tej skali nic by nie dawało, gdyby założyć, że ugrupowania Gowina i Ziobry są zdyscyplinowane i w razie potrzeby zagłosują w całości inaczej niż partia Kaczyńskiego. A zwiększenie liczby własnych posłów o przynajmniej 18 osób przez PiS jest skrajnie mało prawdopodobne.
Po trzecie, ponieważ w przypadku partii władzy negocjacje wewnętrzne są zawsze dużo bardziej po coś niż w przypadku opozycji. Tutaj nie mówimy o jakimś gabinecie cieni czy rządach nad regionalnymi strukturami, ale o bardzo realnym podziale wpływów i pieniędzy. Dla przykładu – swoją mocną pozycję Zbigniew Ziobro zbudował w dużej mierze na bazie wpływów w spółkach Skarbu Państwa. Gdyby faktycznie miało zostać na nowo powołane Ministerstwo Skarbu, dla Ziobry może to oznaczać zagrożenie, bo ktoś zyskałby przemożny wpływ na nominacje w „jego” spółkach. Oczywiście zależy, kto zostałby nowym ministrem.
Gowinowi z kolei bardzo zależy na zachowaniu przez Jadwigę Emilewicz resortu gospodarczego – a najlepiej powiększeniu zakresu jego kompetencji – bo lider Porozumienia zakłada, że wobec socjalistycznego kursu samego PiS jego wyborczą bazą w coraz większym stopniu mogą się stawać przedsiębiorcy upatrujący w partii Gowina jedynej realnej, mającej wpływ na politykę, bariery wobec pisowskiego etatyzmu. A taka wyborcza baza jest kapitałem na przyszłość, również w przypadku konieczności przejścia „na swoje”.