Strategicznie cele obu partnerów PiS są różne

Na każde z ugrupowań, które znalazły się w Sejmie, czekają zagrożenia i pułapki. Możliwe są podziały, bratobójcze wojny i przetasowania. Będzie ciekawie.

Aktualizacja: 26.10.2019 14:27 Publikacja: 22.10.2019 22:00

Strategicznie cele obu partnerów PiS są różne

Foto: Fotorzepa/ Jerzy Dudek

W Zjednoczonej Prawicy dzisiaj wrze. Po pierwsze dlatego, że to koalicja, a nie jedna partia. Wielu wyborców mogło o tym zapomnieć, bo w minionej kadencji, jakkolwiek napięcia chwilami były niewiele mniejsze, niż są dzisiaj, jednak były starannie ukrywane i poza samymi politykami dostrzegali je tylko koneserzy partyjnych gier. Teraz jest inaczej – sprzeczne i dysydenckie opinie są wygłaszane całkiem jawnie, jak choćby zakwestionowanie sposobu działania telewizji publicznej pod kierownictwem Jacka Kurskiego przez Jarosława Gowina. Sam Zbigniew Ziobro jest tutaj wstrzemięźliwszy, ale może sobie na to pozwolić, bo od tego typu akcji ma swojego etatowego harcownika – Patryka Jakiego.

Bunt się tli

Po drugie, ponieważ obie partnerskie partie, Solidarna Polska i Porozumienie, powiększyły swój sejmowy stan posiadania – każda z nich ma po 18 mandatów. W kontekście nikłej, pięcioosobowej, większości bunt nawet jednego z ugrupowań oznaczałby, że nie dałoby się uchwalić ustawy lub obalić poprawek Senatu zdominowanego przez opozycję. Chyba że zawiąże się koalicję ad hoc z innym sejmowym ugrupowaniem, najpewniej PSL lub Konfederacją. Ale to byłoby możliwe tylko w wyjątkowych sytuacjach, przy głosowaniach w sprawach, których waga dla jednego z tych ugrupowań byłaby tak znaczna, że dawałoby się uzasadnić przed swoimi wyborcami doraźny sojusz z PiS.

W minionej kadencji PiS również zdobył 235 miejsc, ale z czasem jego stan posiadania się zmieniał i kończył kadencję z 240 osobami w klubie. Tym razem powiększenie klubu w tej skali nic by nie dawało, gdyby założyć, że ugrupowania Gowina i Ziobry są zdyscyplinowane i w razie potrzeby zagłosują w całości inaczej niż partia Kaczyńskiego. A zwiększenie liczby własnych posłów o przynajmniej 18 osób przez PiS jest skrajnie mało prawdopodobne.

Po trzecie, ponieważ w przypadku partii władzy negocjacje wewnętrzne są zawsze dużo bardziej po coś niż w przypadku opozycji. Tutaj nie mówimy o jakimś gabinecie cieni czy rządach nad regionalnymi strukturami, ale o bardzo realnym podziale wpływów i pieniędzy. Dla przykładu – swoją mocną pozycję Zbigniew Ziobro zbudował w dużej mierze na bazie wpływów w spółkach Skarbu Państwa. Gdyby faktycznie miało zostać na nowo powołane Ministerstwo Skarbu, dla Ziobry może to oznaczać zagrożenie, bo ktoś zyskałby przemożny wpływ na nominacje w „jego” spółkach. Oczywiście zależy, kto zostałby nowym ministrem.

Gowinowi z kolei bardzo zależy na zachowaniu przez Jadwigę Emilewicz resortu gospodarczego – a najlepiej powiększeniu zakresu jego kompetencji – bo lider Porozumienia zakłada, że wobec socjalistycznego kursu samego PiS jego wyborczą bazą w coraz większym stopniu mogą się stawać przedsiębiorcy upatrujący w partii Gowina jedynej realnej, mającej wpływ na politykę, bariery wobec pisowskiego etatyzmu. A taka wyborcza baza jest kapitałem na przyszłość, również w przypadku konieczności przejścia „na swoje”.

Po czwarte, ponieważ wobec sukcesu wyborczego, który okazał się ostatecznie, w wymiarze sejmowym, sukcesem bardzo umiarkowanym, wewnątrz obozu Zjednoczonej Prawicy błyskawicznie zaczęła narastać świadomość, że obecna kadencja może nie być wstępem do wielu jeszcze lat u władzy, jak prorokowano w momentach uniesienia na fali świetnych sondaży, ale przeciwnie – może być ostatnią. A jeśli wkalkulować nie do końca przecież pewny wynik wyborów prezydenckich, może się okazać, że nie będzie nawet trwać cztery lata. Gdyby w Pałacu Prezydenckim zasiadł nie Andrzej Duda, ale kandydat opozycji, wszystko mogłoby się zdarzyć.

Trudna równowaga

Co zatem zagraża PiS? Z pewnością nie jakiś natychmiastowy krach czy podział. Ziobro może grać nierozsądnie wysoko, ale ostatecznie uda się uzgodnić podział łupów. Problem w tym, że tym razem może być bardzo trudno osiągnąć stan dynamicznej równowagi pomiędzy skrzydłami, który podtrzymywał efektywność obozu władzy przez ostatnie cztery lata. Może się to okazać wręcz niemożliwe. Strategicznie cele obu partnerów PiS są też różne. Solidarna Polska gra na elektorat radykalny, niegdysiejszych wielbicieli Macierewicza, zwolenników twardego kursu. To ma być jej awaryjny własny rezerwuar poparcia.

Porozumienie – przeciwnie. Nie można zatem wykluczyć, że w którymś momencie, zwłaszcza gdyby notowania rządu i całego obozu władzy zaczęły się obniżać (powodów może być wiele, pisałem o tym w poprzednich wydaniach „Plusa Minusa na wybory”), Ziobro dojdzie do wniosku, że bardziej opłaca mu się efektowne odejście i budowanie własnego bytu osobno niż podtrzymywanie chwiejnej konstrukcji.

Z kolei po napiętych i twardych negocjacjach, które trwają w tej chwili, Kaczyński będzie najpewniej przyglądał się Ziobrze ze zdwojoną uwagą, pamiętając przecież świetnie jego „zdradę” z końca 2011 roku. To zaś paradoksalnie może się przełożyć na osłabienie pozycji lidera Solidarnej Polski wewnątrz obozu Zjednoczonej Prawicy i właśnie stanowić impuls do rozstania.

Drugim ryzykiem są wybory prezydenckie. Po stracie Senatu – nawet gdyby z czasem PiS-owi udało się osiągnąć tam coś na kształt równowagi – utrata prezydentury byłaby ciosem ostatecznym. A przecież wybory prezydenckie są całkiem inne niż parlamentarne. Kandydat musi do siebie przekonać w drugiej turze ponad połowę głosujących, a to znaczy, że nie wolno mu iść radykalnym kursem. Chyba że sprawa miałaby się rozstrzygnąć w pierwszej turze, ale w to nikt chyba nie wierzy, nawet gdyby po stronie opozycji startowało kilkoro kandydatów.

Tymczasem wszystko, co robi Zjednoczona Prawica, będzie szło na konto Andrzeja Dudy. I tu pojawia się pytanie, czy wszyscy członkowie tego obozu będą to brali pod uwagę. Niektórzy mogą bowiem uznać, że podporządkowanie się postulatowi umiarkowania, żeby pomóc obecnej głowie państwa w uzyskaniu reelekcji, nie jest w ich interesie.

Trzecie ryzyko personalizuje się w tej chwili w postaci sprawy Mariana Banasia. Wybór, jak się dzisiaj okazuje, w jakiejś mierze przypadkowy, na pewno pospieszny, oparty nie na rzetelnym sprawdzeniu kandydata, ale na zapewnieniach kilku prominentnych polityków obozu władzy, że Banaś jest w porządku, mści się potężnie. Na razie wszystko wskazuje na to, że nominat planuje pozostać na stanowisku mimo nacisków, aby zrezygnował, bo faktycznie stanowi obciążenie wizerunkowe dla PiS.

Przy czym szef NIK jest tu tylko symbolem. Im dłużej trwają rządy PiS, im bardziej zużywa się władza, im słabsza będzie sytuacja gospodarcza – tym większa będzie pokusa dla słabszych etycznie postaci, żeby korzystać, póki się da, z przywilejów i tym większy będzie wpływ takich spraw na opinię publiczną.

Frakcja rzeczowa

Za największego tryumfatora tych wyborów może się uważać Konfederacja. 6,81 proc. głosów mimo regularnej obstrukcji ze strony mediów głównego nurtu, nie tylko publicznych, oraz bardzo źle w Polsce odbieranych oskarżeń o prorosyjskość to naprawdę dobry wynik dla politycznego debiutanta, jakim jest Konfederacja jako partia. Lecz sukces może się okazać kruchy.

Przed młodą partią stoją trzy duże zagrożenia. Pierwsze, przed którym w jakiejś mierze uchroniła Konfederację izolacja w mediach, to przyklejenie gęby wariatów. Wśród frontmanów ugrupowania są dwie frakcje. Jedną symbolizują Jakub Kulesza i Krzysztof Bosak. To frakcja rzeczowa, przyjmująca ton ekspercki, unikająca retorycznych konfrontacji, na razie unikająca tematów kontrowersyjnych, takich jak relacje z Izraelem, podkreślająca wolnorynkowość ugrupowania.

Zwłaszcza Bosak za swoje dotychczasowe występy – i w kampanii, i już jako poseł elekt – zbierał bardzo dobre oceny. Na tle rozemocjonowanych polityków pozostałych ugrupowań wypadał chłodno, merytorycznie oraz udawało mu się podkreślać to, co stało się najważniejszym przesłaniem Konfederacji, przypominającym dawne przesłanie ruchu Kukiza: że jego ugrupowanie jest poza jałowym sporem „starych” partii.

Harcownicy w tle

Ale Konfederacja ma też drugie oblicze: Janusza Korwin-Mikkego wygłaszającego któreś ze swoich standardowych stwierdzeń (że „zawsze się trochę gwałci”, że Hitler nie był taki zły, bo zbudował autostrady, albo że lepiej, żeby córkę obmacywał pedofil, niż żeby chodziła na lekcje wychowania seksualnego), Konrada Berkowicza trzymającego jarmułkę nad głową Anny Krupki, kandydatki PiS do Sejmu, czy Grzegorza Brauna rojącego o batożeniu homoseksualistów. Na razie w Konfederacji wydaje się dominować frakcja pierwsza, ale trudno się łudzić, że ta druga nie dojdzie do głosu. Jesteśmy wszak wciąż przed pierwszym posiedzeniem Sejmu.

Oczywiście posłowie harcownicy są w każdym ugrupowaniu. Tyle że inną rolę odgrywała Krystyna Pawłowicz w wielkim Klubie PiS, gdzie ze swoimi agresywnymi tyradami funkcjonowała w gruncie rzeczy na marginesie (a przecież i tak szkodziła), a inną odgrywać będą Braun czy Korwin-Mikke, przywódcy wewnętrznych frakcji Konfederacji, w raptem jedenastoosobowym klubie. Oni nie będą na marginesie, ich będzie bardzo widać.

Drugie zagrożenie to podział. Dyskusja o tym, czy stworzyć jedno, czy dwa koła poselskie (klub, który daje znacznie większe prawa, można stworzyć dopiero, mając przynajmniej 15 posłów), odbyła się natychmiast po wyborach i sympatycy Konfederacji z obawą odnotowali stanowisko Korwin-Mikkego, który optował za podziałem.

Argumenty wcale nie były takie głupie. Po pierwsze, na jedno koło w debatach przypada zaledwie po minucie. Mając dwa koła, miałoby się zatem dwie minuty, a w założeniu oba prezentowałyby identyczne lub podobne stanowiska. Druga kwestia to potencjalne różnice: Korwin-Mikke twierdził, że zbyt silne powiązanie dwóch jednak różniących się poglądami grup – narodowej i liberalnej – musi w końcu zaowocować podziałem, tyle że nie zaplanowanym, ale gwałtownym, w atmosferze sporu. Uważał, że lepiej tego uniknąć, dzieląc się od razu. Przeciwnicy takiego rozwiązania również jednak słusznie wskazywali, że natychmiastowy podział zrobiłby fatalne wrażenie. Być może jednak to Korwin-Mikke miał rację.

Jest jeszcze trzecie zagrożenie: z czasem partia rządząca może zacząć łowić wśród posłów Konfederacji. Nie będzie to proste, bo reprezentacja jest nieduża, więc niewiele jest też w niej osób o potencjalnie miękkim kręgosłupie, ale niczego wykluczyć nie można.

Starcie młodych ze starymi

Podział jest również bardzo możliwy na lewicy, być może od samego początku obecności w Sejmie. I może to być podział głębszy niż tylko ten formalny. Z punktu widzenia Włodzimierza Czarzastego wybory poszły trochę za dobrze. 49 mandatów oznacza, że w Sejmie znalazła się niemała reprezentacja młodej lewicy, a ta zasadniczo różni się od tej „starej”, której przedstawicielem jest SLD.

Wyborcy SLD są zainteresowani odejściem od potępiania PRL, kwestią dezubekizacji, bywają antyklerykalni, choć niekoniecznie zajadle – lecz co do zasady są społecznie konserwatywni. Obyczajowe nowinkarstwo, tak ważne dla Razem, fiksacja na punkcie mniejszości seksualnych czy nawet kwestie socjalne nie są dla nich pierwszoplanowe. Dlatego można się spodziewać, że w przyszłości, jakkolwiek dwie lewicowe frakcje nie będą się zapewne wprost atakować, ale nie będą też zawsze grać do jednej bramki.

Co więcej, łatwiej sobie wyobrazić – mimo rozjazdu w trakcie kampanii wyborczej – współpracę Czarzastego ze Schetyną – czy ktokolwiek będzie kierował PO – niż współpracującego z Platformą Zandberga, dla którego ideologia skrajnej lewicy jest ważniejsza niż odsunięcie PiS od władzy za wszelką cenę.

Ta kadencja będzie dla lewicy poważnym testem. Zobaczymy w ciągu najbliższych lat, czy postkomuniści wciąż mają rację bytu i czy umieją postarać się o nowy elektorat oraz jaka jest klientela na zapaterystowski radykalizm prezentowany przez Razem.

Ludowcy na cienkiej linie

PSL z Kukizem na pokładzie ma problem trochę przypominający sytuację Konfederacji: Władysław Kosiniak-Kamysz ma obok siebie, owszem, nieco spokorniałego i mniej antysystemowego Pawła Kukiza, jednak wciąż jest to Kukiz nieobliczalny. Można sobie łatwo wyobrazić, że przy którejś kolejnej decyzji, przy którymś głosowaniu, Kukiz obraża się i deklaruje wyjście z trzydziestoosobowego klubu. Tyle że własnych posłów muzyk wprowadził z list PSL zaledwie pięcioro, więc nawet gdyby wszyscy opuścili Klub PSL (co wcale nie jest pewne), mogliby założyć najwyżej koło.

Drugie zagrożenie to poszukiwanie przez PiS rezerw kadrowych przede wszystkim w Klubie PSL. To może dotyczyć Sejmu, ale może też dotyczyć Senatu, gdzie partia Władysława Kosiniaka-Kamysza ma trzy mandaty. Niekoniecznie musi tutaj chodzić o „kupienie” senatorów Stronnictwa, ale o zawarcie z nimi cichego porozumienia dotyczącego ważniejszych głosowań. Już nawet to byłoby jednak problemem, bo wobec głębokiego podziału na rządzących i resztę PSL znalazłoby się natychmiast pod pręgierzem antypisowskiej opinii.

Kosiniak-Kamysz będzie w najbliższych miesiącach stąpał po bardzo cienkiej linie. Ma ambicje prezydenckie, wielu komentatorów – słusznie – uważa, że byłby niezłym kontrkandydatem całej opozycji wobec Andrzeja Dudy. Lepszym niż Małgorzata Kidawa-Błońska, która w najnowszym sondażu dotyczącym drugiej tury przegrywa z obecnym prezydentem 38 do 52 proc. (pozostałe odpowiedzi to „nie wiem” i „nie zagłosuję”). W tej sytuacji lider ludowców musi z jednej strony podkreślać swój sprzeciw wobec władzy, ale z drugiej – pielęgnować wizerunek polityka umiarkowanego i konserwatywnego. To nie będzie łatwe.

Największy przegrany

Platformą Obywatelską szerzej zajmować się nie będę. Poświęciłem jej już w całości jeden z wcześniejszych tekstów w „Plusie Minusie na wybory”.

Dość rzec, że Schetyna okazał się przywódcą najwyżej miernym, a PO jest największym przegranym tych wyborów. Nie widać pomysłu, jak i co zmienić. Kandydatury alternatywne wobec Schetyny, od Budki poprzez Trzaskowskiego po Zdrojewskiego, nie obiecują jakościowej zmiany. Słaby wynik kandydata PO w pierwszej turze wyborów prezydenckich może to ugrupowanie pogrążyć jeszcze bardziej. Spośród wszystkich pięciu obozów, które znalazły się w Sejmie IX kadencji, to właśnie partia Schetyny ma największy problem. To tak, jakby ktoś, aby się uratować z kataklizmu, musiał zbudować rakietę kosmiczną, a na razie nie był w stanie nawet załatać przebitej opony w rowerze.

Autor jest publicystą tygodnika „Do Rzeczy”

W Zjednoczonej Prawicy dzisiaj wrze. Po pierwsze dlatego, że to koalicja, a nie jedna partia. Wielu wyborców mogło o tym zapomnieć, bo w minionej kadencji, jakkolwiek napięcia chwilami były niewiele mniejsze, niż są dzisiaj, jednak były starannie ukrywane i poza samymi politykami dostrzegali je tylko koneserzy partyjnych gier. Teraz jest inaczej – sprzeczne i dysydenckie opinie są wygłaszane całkiem jawnie, jak choćby zakwestionowanie sposobu działania telewizji publicznej pod kierownictwem Jacka Kurskiego przez Jarosława Gowina. Sam Zbigniew Ziobro jest tutaj wstrzemięźliwszy, ale może sobie na to pozwolić, bo od tego typu akcji ma swojego etatowego harcownika – Patryka Jakiego.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Polexit albo śmierć
Plus Minus
Menedżerowie są zmęczeni
Plus Minus
Konrad Szymański: Cztery bomby tykają pod członkostwem Polski w UE
Plus Minus
„Fallout”: Kolejna udana serialowa adaptacja gry po „The Last of Us”
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Kaczyński. Demiurg polityki i strażnik partyjnego żłobu