Nie przewróci się. 61-letnia Frances McDormand, prywatnie żona Joela Coena, jest aktorką niezwykłą. To taka „fajna baba”, niekoniecznie dobrzej ubrana, nie biegająca do chirurgów plastycznych, nie fotografująca się na ściankach. Za to inteligentna i piekielnie utalentowana. Nie bojąca się na ekranie oschłości i brzydoty. Jak w „Trzech billboardach...”.

Miała już pięć nominacji do Oscara i statuetkę za rolę w „Fargo” braci Coen, teraz zaś, odbierając kolejną, była jedną z nielicznych osób, które nawiązały do hollywoodzkiego buntu kobiet:
— Aktorki, producentki, reżyserki, scenarzystki, operatorki, kompozytorki, scenografki, wszystkie! Wstańcie i rozejrzyjcie się! Bo każda z nas ma do opowiedzenia niezwykłe historie i projekty, na które potrzebuje dofinansowania. Zaproście nas do swoich biur. Albo możecie przyjść do naszych. Zapamiętajcie dwa słowa: „inclusion rider" (klauzula włączenia).

Potem, już za kulisami, tłumaczyła: — Po 35 latach, jakie przepracowałam w biznesie filmowym, dowiedziałam się, że zawsze mam prawo żądać 50-cioprocentowej różnorodności, równouprawnienia pod względem rasy i płci zarówno w obsadzie aktorskiej, jak i w ekipie.

A nawiązując do swojego wystąpienia stwierdziła: — Ja się nie pokazuję w kółko na różnych imprezach. Chodzę w niektóre miejsca, jeśli muszę i chcę. Ale byłam na uroczystości wręczenia Złotych Globów. To jest w końcu show telewizyjny i myślę, że z takich uroczystości wysyłamy publiczności jakiś ważny sygnał. To również ważne że w grudniu 2017 roku powstała komisja zajmująca się molestowaniem seksualnym w miejscu pracy (Commission on Sexual Harassment and Advancing Equality in the Workplace), na której czele stanęła Anita Hill. Ale zmiany w kinie nie zaczęły się teraz. Dla mnie naprawdę istotny był początek ubiegłego roku, gdy Oscara za najlepszy film dostał „Moonlight”.