Trochę za zasługi, ostatecznie w znaczącym stopniu przyczyniliśmy się do upadku komunizmu w naszej części Europy, trochę historycznie, za nasze cierpienia czy bycie przedmurzem chrześcijaństwa, trochę ekonomicznie, bo przecież możemy się pochwalić największym rynkiem wewnętrznym w regionie i największym potencjałem oraz wykwalifikowanymi kadrami. W zależności od okresu pojawiały się także inne przesłanki do samozachwytu, oczywiście również w formacie naj.

Początkowo zresztą wszystko zdawało się potwierdzać tę tezę. Inwestorzy parli nad Wisłę, a Unia Europejska nie miała żadnego problemu, by zobaczyć nas we wspólnotowym gronie jako silnego gracza reprezentującego odzyskaną część kontynentu. Kłopot w tym, że aby podtrzymać taką dobrą passę, trzeba się też i postarać. A z tym zawsze jest problem. W pewnym momencie ze zdziwieniem zauważyliśmy, że Polskę zaczyna omijać wiele poważnych i prestiżowych inwestycji – trafiały do Czech, na Słowację czy Węgry. I choć kusimy, to inni kuszą skuteczniej, i nikt już nie bierze pod uwagę naszych zasług. Na własną prośbę straciliśmy też pozycję rozgrywającego unijną politykę w imieniu pozostałych krajów regionu, a odzyskać ją będzie bardzo trudno.

Teraz możemy jeszcze spektakularnie polec w staraniach o niezbędnych dla naszej gospodarki pracowników z krajów ościennych, głównie z Ukrainy. Jakoś tak się utrwaliło, że Polska jest dla nich krajem pierwszego wyboru. Tymczasem okazało się, że ostrzą sobie na nich zęby nie tylko Niemcy liberalizujący rynek pracy, ale i niedostrzegani dotąd przez nas Czesi czy Słowacy. Co więcej, starają się o nich, wprowadzając realne uproszczenia formalne, na które nasi pracodawcy wciąż nie mogą się doczekać. Mimo zapowiedzi uproszczenia procedur dla Ukraińców nic się nie zmienia. Stoimy w miejscu, gdy inne kraje aktywnie działają. Jak mówią wprost firmy zajmujące się rekrutacją, Polska przestała być liderem otwartości na pracowników z Ukrainy. Ba, nie tylko przestaliśmy być liderem, ale jeśli nic się nie zmieni, możemy okazać się wielkim przegranym.

Nie da się budować gospodarczego dobrobytu kraju w oderwaniu od realiów, także politycznych, w których przychodzi nam funkcjonować. Powiedzmy sobie uczciwie – dziś należy nam się tylko tyle, na ile sami sobie zapracujemy. Jeśli tego nie zrozumiemy, faktycznie zostanie nam tylko imperialna polityka historyczna i wspominanie niegdysiejszych śniegów. Dla globalnej gospodarki, przepływów kapitału czy pracowników nie ma to jednak żadnego znaczenia.